Strach być wiernym w dzisiejszych czasach, zwłaszcza gdy od niedawna wiadomo, że niejeden ksiądz nie tylko wkłada wieczorami spodnie (lubo też akurat w wielkim pośpiechu je ściąga), ale też na jego podręcznym wyposażeniu - zamiast tradycyjnego różańca - bywa lornetka, atrament sympatyczny bądź długopis i ryza papieru do składania meldunków albo też miniaturowa aparatura podsłuchowa (nikt jeszcze nie wyjaśnił, czy SB przełamało na skalę przemysłową nawet tajemnicę spowiedzi, ale mniemam, iż nie jest to wykluczone wcale). I czytam też (bo wolę czytać niż oglądać tv - tam wolę występować, zobaczycie mnie niebawem znów w prześwietnym Canal +, pozdrówka dla fanów!), oto więc czytam, że sługa Boży pan arcybiskup Wielgus, co to donosił i został zdemaskowany i obalony nawet (gdy przewodniczący Episkopatu, inny arcybiskup Michalik tylko próbnie zdemaskowany, bez kwitów znaczy się) - dostał właśnie pozdrowienia od papieża. Wielu odebrało to nawet jak rozgrzeszenie Wielgusa - jeszcze przed popielcem, a zatem i przed pokutą. Dobrze wam tak, ludziska, boście już myśleli, że Kościołem rządzicie. O nie, owieczki, tam arcybiskupowie Michalik, Gocłowski (ten niespecjalista od ekonomii, jak i ja, grzesznym byk) Wielgus, Paetz czy kardynał Dziwisz nigdy na taką śmiałość nie pozwolą! No, ale antyklerykałem nie jestem wcale, tylko znowu się rozpisałem (i sam nie czuję, jak mi się rymuje). A ten wstęp o spodniach u księdza był tylko kolejnym moim dziwacznym, szwejkowskim skojarzeniem. No bo to noszenie spodni, hm, tak mówi się o ludziach, którzy zwyczajnie mają w sobie coś i nieodległe mogą tu być skojarzenia z nabiałem. I oto od wczorajszego wieczoru jestem pod wrażeniem pewnego Walijczyka, co to nazywa się Craig Bellamy. No, on wprawdzie nosi tylko spodenki, ale ma w sobie coś - określiłbym to coś jako mieszankę diabelstwa, talentu i chamstwa. Zapamiętałem go sprzed lat kilku, gdy graliśmy w Cardiff, a on naplatał na jeden zwód po kilku naszych obrońców... Ale że kawał chama był, wieczne miał chłop kłopoty, wywalali go z kolejnych klubów, jak mnie z różnistych redakcji. Ale że talent jest w świecie rozdawany nierówno - zawsze ktoś go przygarnął, ostatnio niejaki FC Liverpool. No i oto wczoraj wieczorkiem późnym ten Bellamy rozłożył na łopatki Barcelonę z Ronaldinho w Lidze Mistrzów, do tego na Camp Nou. I do tego robił z całą ekipą gości, z którą parę dni temu chlali pół nocy na sportowym zgrupowaniu przed tymże arcyważnym meczem (wiadomo, zawodowcy). No, a oprócz strzelenia jednego gola Craig był łaskaw podać też na drugiego Norwegowi Riise, którego ganiał rzeczonej nocy pijackiej z kijem golfowym wrzeszcząc: ":Połamię ci te pieprzone nogi za pięć milionów funtów" - no, ale słowa nie dotrzymał. Więcej by nam mógł opowiedzieć i szczególików dodać Jurek Dudek (ale najpierw leżał skuty w kajdanki pod lokalem, a potem popadł w amnezję), a reszta liverpoolskiej brygady albo jeszcze piła (piwo w nadmiarze jest środkiem moczopędnym, najgorzej siknąć pierwszy raz), albo obsikiwała cenne a okoliczne drzewa - co na to zieloni? I co czas jakiś tylko okładali się wiąchami i pięściami, zanim nie zwinął ich tamtejszy radiowóz. I to jest to właśnie, co tak naprawdę nazywa się profesjonalizmem, choć nie uczą tego na akademiach wychowania fizycznego. Ano trzeba nosić spodnie, a prawdziwy człowiek sukcesu bywa jeśli chodzi o charakter nieco czupurny. Dowodziłem kiedyś, drogą totalnego przypadku, kompanią sportową na Legii (a mój najspokojniejszy podwładny, musztrowałem go nawet, nazywał się... szeregowy Gołota Andrzej). No więc wszyscy moi podopieczni spędzali czas jak Liverpool na zgrupowaniu w Algavre - znaczy się trenując w dzień, a popijając wieczorami. I zapytałem kiedyś jednego niezłego siatkarza (Legia była akurat mistrzem Polski, sezon 1986), czy taki tryb przygotowań im jednak nie przeszkadza... Odparł krótko i lekko mnie nawet szczerością i logiką swych rozważań zaskoczył: "Wszyscy piją. Gdyby na przykład Legia nagle przestała, śmiałaby się z nas cała liga. To byłoby po prostu nieuczciwe!" Ha, no więc nic z tego już nie rozumiem, choć jakiś prosty wniosek jednak się nasuwa - Ronaldinho and company musieli być wczoraj jeszcze bardziej trafieni niż "The Reds", po prostu źle obliczyli mikrocykl, za co pewnie zapłaci trener. Bo jak to wyczyn rangi Ligi Mistrzów, no to trzeba rozsądniej szafować siłami. A przypomina mi się przy tej okazji cudna wypowiedź niegdysiejszego mistrza slalomu Alberto Tomby tuż po zdobyciu olimpijskiego złota: "Wcześniej balowałem z trzema dziewczynami do piątej... A przed startem nawet z pięcioma. Ale tylko do trzeciej". Bo balować można i nawet trzeba, życie krótkie jest. Ale przede wszystkim, najważniejsze są spodnie. Na wszelki wypadek. Paweł Zarzeczny