Dość często cytuję tu przeróżnych klasyków, zatem czas już chyba zacytować samego siebie. Z przyjemnością polecam więc Państwu własną twórczość w tygodniku liberałów "Najwyższy Czas" - traktuję to jako niezłe ćwiczenia warsztatowe, bowiem zamierzam odbyć drogę taką jak Leopold Tyrmand - mianowicie od sportowego dziennikarstwa aż po pisanie w kategorii "open". Choć często mi się naprawdę nie chce, płacą grosze, sąsiaduję też z paroma gośćmi nawiedzonymi, ale jest u tych liberałów niebywała sfera wolności, humoru, wiele znakomitych piór i wyrobionych czytelników (pozdro). Zachęcam więc do szukania tego pisma - ukazuje się w każdą środę, jak dziś. A na zachętę daję swój ostatni felietonik. Nie z lenistwa wcale, bo napisanie każdego tekstu zajmuje mi koło kwadransa więc do wieczora mógłbym spłodzić ich naście nowych, ale żeby przysporzyć Czytelników panu Korwinowi - Mikke, waszemu i mojemu ulubieńcowi. "Obyś żył w ciekawych czasach Tytuł - to takie stare chińskie przekleństwo, które od czasu do czasu się spełnia. Więc akurat jest ciekawie. Weźmy info z ostatnich dni. Oleksy opowiada, że lewicowcy to łapówkarze (ale nowina!!!). Bankier zleca zamordowanie inwestora maczetą, skutecznie zresztą, bo mokra robota idzie u nas bez opóźnień. A do Czarzastego policja mierzy z kałacha - ponieważ to mój dawny szkolny kolega, który do końca ratował PZPR, uważam, że szkoda amunicji. Aha, a jakiś dawny amant pani Górniak chciał przehandlować jej gołe fotki za 200 tysięcy. Idiota - przecież każda dama w negliżu wygląda podobnie nieoryginalnie. No, wymieniać mógłbym sporo dziwów przeróżnych, ale nic równać się nie może z moim ostatnim spotkaniem, które niczym Gudzowaty nagrywałem, tyle że oficjalnie. Oto przyjął mnie profesor Michał Kleiber, prezes Polskiej Akademii Nauk, a poprosiłem go o rozmowę zupełnie nie o nauce. Na ten temat bowiem wiadomo tylko, że nie istnieje, jak Yeti, a jeżeli istnieje to składa się z wody wyłącznie, czyli z H2O. Wjechałem jednak na 27. piętro (lub 26.) Pałacu Kultury im. Józefa Stalina w Warszawie w konkretnym celu. Oto pan profesor Kleiber, wolą polskiego prezydenta Kaczyńskiego i szefa światowego futbolu Blattera został szefem szefów w Polskim Związku Piłki Nożnej i cała ta przestępcza wedle rozsądnych całkiem przypuszczeń organizacja podlega teraz jemu. Skądinąd to dobry pomysł, bo profesor to specjalista od ciał odkształconych, a PZPN jest odkształcony dość trwale. Rozmowa o piłce była krótka. Profesor wyznał, że na niej się nie zna, a na mecze nie chodzi. Tyle że sport kocha dosłownie nawet, jego żona była rekordzistką świata w płotkach (Teresa Sukniewicz - rzadki wyjątek, bo inne kobiety bywają rekordzistkami w plotkach, niuans taki), zresztą przepiękna kobieta z epoki dynamicznego niedorozwoju. No, a pan Michał był tenisistą Legii (jest taki mały klub w Warszawie), której przysporzył parę tytułów Mistrza Polski w tenisie, zawodowo grał w Niemczech w lidze i za pieniądze (wiadomo, ładna zona kosztuje!). A jako ciekawostkę dodał, że Wojtek Fibak opisał go w swej książce. Mianowicie że karierę rozpoczął od pokonania Kleibera właśnie w przedziwnym meczu: Kleiber, wówczas już doktor nauk technicznych prowadził 2:0 w setach, 5:1 w trzecim i 40:15! Fibak wygrał jednak, nabierając wiary że nie ma jednak rzeczy niemożliwych... A skoro nie ma - to szef PAN-u może takoż dyrygować PZPN, warum nicht? Bo Polską Akademią Nauk dyrygować nie trzeba, jest to - absolutnie moja to opinia - twór uśpiony. Wychowywał mnie długo pewien członek tejże elity, wybitny fizyk teoretyk, który przez dziesięć chyba lat naszej koegzystencji napisał ledwie jedną cieniutką książczynę z jakimś wzorem nieczytelnym zupełnie dla nikogo (za to czytelnie bijał żonę, dziatki i klął od rana do nocy - piszę to by podkreślić, iż świat nauki znam nieźle). A jego jedynym wynalazkiem było chowanie termometru do szuflady w pobliżu telewizora, by zbadać (stare kineskopy emitowały sporo energii cieplnej), czy podczas jego krótkiej nieobecności nie oglądam przypadkiem powtórek wieczornych filmów dla dorosłych. Tyle że ja zrobiłem kontrwynalazek, termometr przekładając w okolice lodówki i zacierając ślady, niczym Old Shatterhand. Wracając zatem już do rzeczy - całą tę profesorska naukę w niewielkim mam poważaniu. Dla mnie bowiem nauka to praktyczne wynalazki, takie jak koło, albo samolot lub prezerwatywa, a nie chrzanienie o Szopenie. Zresztą kiedy rzekłem, że Polacy przez ostatnie 62 lata (kiedy nie było już żadnej wojny, co to zawsze nam przeszkadzały) wymyślili jedynie auto syrenka - pan profesor się zgodził! No, ale i to byłoby nic. Bo oto wychodząc z jego podniebnego gabinetu zauważyłem szeroko otwarte okno. A że było to wspomniane 26. piętro - natychmiast się wystraszyłem - wypadasz i trup na miejscu! - A wie pan? - wtrącił wówczas profesor - że ja czasem na ten parapet wychodzę? Muszę! Bo tylko tam działa mój telefon komórkowy! Sprawdziłem. I telefon, i parapet. W Polskiej Akademii Nauk, w centrum Warszawy i Europy, u jej wybitnego szefa, z powodu jakiegoś poradzieckiego nadajnika na dachu nie działa nic. Nawet telefony. Zatem zgadzam się z tym panem, który pisuje pode mną i co jakiś czas nawołuje, żeby tę stalinowską ruderę zburzyć. Czas Najwyższy! A co z mieszkającymi tam naukowcami? No więc wyprowadziłbym ich na wspomniany parapet. I nie mam wcale myśli krwiożerczych. Bo jak mniemam - parapet ten ciężar polskiej nauki udźwignie." Paweł Zarzeczny