Czyli identycznie jak "Powieść Wajdeloty" z Mickiewicza ("Konrad Wallenrod"). Ale o tym za chwilę. Dziś wchodzi na polskie ekrany "Hannibal" - trzecia już część przygód diabolicznego Hannibala Lectera, tego, co to świat kina zawojował "Milczeniem owiec" i kapitalną rolą Anthony'ego Hopkinsa w roli sadystycznego doktora psychiatrii. Najnowszego filmu nie widziałem jeszcze, ale przeczytałem poprzedzającą film książkę. W jakieś 30 minut, bo treści tam niewiele. No, ale gdy chodzi o trylogie, nawet Sienkiewiczowi najgorzej udała się końcówka. Harris to naciągacz, tak jak sławny terapeuta o tym samym nazwisku, który leczył miliony pacjentów niezbyt realnym dotykiem, za to za jak najbardziej realne pieniądze (u nas w wojsku mieliśmy aż dwóch takich Harrisów, znanych jako "Duży" i "Mały" - leczyli wszystkie choroby poprzez zapisywanie proszków do bólu głowy lub trampek - zależnie czy bolała głowa czy nogi). Ale do rzeczy. Thomas Harris stworzył postać wielokrotnego mordercy i zboczeńca, który jakoś jednak przypadł ludziom do gustu, co świadczy całkiem dobrze o pisarzu i niezupełnie dobrze o naszych skłonnościach. No a teraz Amerykanin postanowił wyjawić nam dlaczegóż to jego bohater morduje i - co najbardziej ciekawe - uwielbia podjadać zamordowanych. Zwłaszcza móżdżek i wnętrzności, jak każdy prawdziwy smakosz zupełnie gardząc szynką - za tłusta? No i jest to pomysł dobry, lecz głupi (znów u mnie Szwejk, dziś o tym żołnierzu, co to niósł do okopów jako swą tarczę antyrakietową drzwiczki od świńskiego chlewika). Harris ukuł sobie teorię, zapewne na spółkę z jakimś kiepskim psychologiem, że mordercze skłonności plus chęć do zjadania ludzi to po prostu skutek nieszczęśliwego dzieciństwa. No więc wracamy z Hannibalem w jego szczenięce lata, gdzieś na Litwę, gdzie mały Lecter spędzał wczesną młodość w jakimś zameczku w czas okrutnej II światowej wojny...