<a href="http://nazywo.interia.pl/relacja/arsenal-londyn-manchester-united,1113">ŚLEDŹ RELACJĘ NA ŻYWO Z MECZU ARSENAL - MANCHESTER UNITED!</a> 111 sekund finału Ligi Mistrzów na Camp Nou było czymś najbardziej niezwykłym, co można przeżyć dzięki piłce nożnej. W 1999 roku Manchester United przegrywał z Bayernem 0:1 do 90. minuty. Chwilę wcześniej trener Ottmar Hitzfeld zdjął z boiska strzelca gola Mario Baslera, żeby tłum uszczęśliwionych fanów z Bawarii mógł mu podziękować. Gdy biegł już doliczony czas gry Teddy Sheringham wyrównał, a tuż po wznowieniu Anglicy wywalczyli rzut różny, po którym Beckham zagrał do Sheringhama, ten przedłużył piłkę, a do bramki wbił ją Ole Gunnar Solskjaer. Dziką radość graczy Aleksa Fergusona oglądałem na żywo, koncepcja tekstu, którą miałem w głowie rozsypała się jak marzenia Bayernu. Wszystko to trwało niecałe dwie minuty, ale kiedy oprzytomniałem i opuściłem Camp Nou dotarło do mnie, że ten piłkarski cud, los był Manchesterowi zwyczajnie winien. Nie będę wracał do tragedii w Monachium, gdzie pół wieku temu, w katastrofie lotniczej zginęło ośmiu graczy MU wracających do domu po meczu w Pucharze Europy. W tamtą gorącą noc w Barcelonie przyszło mi do głowy raczej to, że właśnie drużyna z Old Trafford dała Anglii pierwszy triumf w tych rozgrywkach w 1968 roku. Pomyślałem, że Ferguson to idealny kandydat, by być następcą Matta Busby'ego, a przede wszystkim 31 lat oczekiwania na najbardziej prestiżowy tytuł dla tak wielkiego klubu, to absolutnie wystarczy. Manchester miał wtedy tyle zwycięstw w Pucharze Europy ile Nottingham Forest. I wśród piłkarskich potęg bliżej mu było do Barcelony niż Realu, Milanu, czy Liverpoolu. To może się zmienić. 12 miesięcy temu Ferguson powtórzył w Moskwie sukces z Camp Nou, a teraz chce dokonać czegoś, co od powołania Ligi Mistrzów w 1992 roku nikomu się nie udało. Manchester jest o dwa mecze od obronienia trofeum. Przez 17 lat istnienia Champions League zapomnieliśmy o erach, które w Pucharze Europy były czymś naturalnym. Pomysł Gabriela Hanota, dziennikarza francuskiego L'Equipe, by powołać rozgrywki mistrzów krajowych zbiegł się z wielką passą Realu Madryt. Królewscy wygrali pięć początkowych edycji Pucharu Europy, a w 1966 roku szóstą. Potem były ery Ajaksu (1971, 72, 73), Bayernu (1974,75,76), Liverpoolu (1977, 78, 81, 84) i Milanu (1989, 90, 94). Tymczasem triumfator Ligi Mistrzów nigdy nie miał szczęścia w kolejnej edycji. Blisko był Milan w 1995, ale przegrał finał z Ajaksem. 12 miesięcy później Ajax w decydującym meczu poniósł porażkę z Juventusem, a po następnym roku Juve poległ w finale z Borussią Dortmund. W ostatnich latach obrońca tytułu nie wyściubił nosa poza ćwierćfinał. Liga Mistrzów stała się tak ciężka, że za wysiłek konieczny do jej podbicia, trzeba płacić w kolejnym sezonie. Dlatego ambicji Manchesteru nikt nie traktował zbyt poważnie. Piłkarze Fergusona mieli nie wytrzymać fizycznie - zwłaszcza, że w grudniu, w Japonii grali w turnieju o klubowe mistrzostwo świata. I wygrali. A jednak Ferguson potrafił gospodarować siłami. Sukcesy umocniły poczucie własnej wartości u piłkarzy wybitnych jak Ronaldo, Rooney, czy Ferdinand, doświadczonych jak Scholes, Giggs i van der Sar, ale też zupełnie przeciętnych jak Fletcher, Carrick, O'Shea, Park. Pokonali zmęczenie grając skutecznie i pięknie. Klub z Old Trafford jest liderem morderczej ligi angielskiej, a we wtorek ma szansę awansować do finału Champions League. Rewanż na Emirates z Arsenalem, w którym drużyna Fergusona będzie bronić zwycięstwa 1:0 z pierwszego meczu, jest więc czymś nadzwyczajnym nie tylko dla samego Manchesteru. <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/">ZOBACZ WSZYSTKIE TEKSTY DARKA WOŁOWSKIEGO I DYSKUTUJ NA JEGO BLOGU!</a>