Przypowieść o śpiącym słoniu, któremu mimo olbrzymiej siły grozi śmiertelne niebezpieczeństwo - to najnowszy pomysł Jose Mourinho. Trener Realu chce, by najbogatszy i najbardziej utytułowany klub świata przezwyciężył wewnętrzną niemoc, która przez siedem lat utrzymuje go na marginesie wielkiego futbolu. Dlatego rewanż z Lyonem ma być w Madrycie wydarzeniem historycznym, rodzajem katharsis - po nim klub z Santiago Bernabeu wróci na należne mu miejsce w europejskiej hierarchii. Mourinho żąda, by o awans do ćwierćfinału Champions League biło się nie tylko 11 graczy na boisku plus rezerwowi, ale także szefowie klubu, a przede wszystkim kibice. "Ci, co przyjdą na Bernabeu muszą sami zdecydować, czy będą walczyli razem z nami, czy tylko bezczynnie patrzyli" - mówi dając jasno do zrozumienia, że na trybunach chce zobaczyć 80 tysięcy fanatyków zdzierających gardła przez 90, lub jeśli będzie trzeba 120 minut. Wystarczyło 9 miesięcy pracy w klubie z Madrytu, by kontrowersyjne wypowiedzi Mourinho spolaryzowały całą Primera Division. Opowiadając obsesyjnie o spiskach przeciw Realowi, jego trener dorobił się wrogów wśród innych szkoleniowców, sędziów, działaczy hiszpańskiej federacji i dziennikarzy. Dlatego niedawno znów wyrwało mu się, że tęskni za Anglią, gdzie jego specyficzny styl bycia był akceptowany. W Hiszpanii nawet działacze Realu uważają, iż niewyparzony język Portugalczyka szkodzi wizerunkowi klubu dżentelmenów. Przy okazji kolejnych prowokacji Mou wracała debata o "senorio" - czyli zasadach spisanych przez legendarnego prezesa Santiago Bernabeu stawiających wysoko w hierarchii wartości szacunek dla rywali. Mecz z Lyonem to jednak nie jest moment do rozliczeń, ale zwarcia szeregów. Rozumieją to tak honorowy prezes Alfredo Di Stefano, jak Florentino Perez, a także kapitan Iker Casillas. To nie przypadek, że w tygodniu poprzedzającym rewanż z Francuzami cała trójka stanęła w obronie trenera, zapewniając kibiców, że wszystko, co robi sprowadza się do obrony interesów Realu. "Senorio to nie tylko uznanie dla klasy rywala, ale także walka z wszelką niesprawiedliwością i krzywdą, jaka dzieje się naszemu klubowi" - powiedział Perez dodając, że Mou chodzi wyłącznie o to. Mourinho nie słyszał tych słów skupiony na ligowym meczu Realu z Herculesem rozstrzygniętym dwoma golami Karima Benzemy. Kiedy mu je powtórzono, promieniał z zachwytu porównując je z przemówieniem Jerzego VI z filmu "Jak zostać królem". "To, co powiedział król Perez wpłynie na przyszłość tego klubu" - ocenił Mourinho. Real czuje się więc zjednoczony jak nigdy wobec zewnętrzenego zagrożenia. Jest nim Lyon - drużyna, z którą zespół z Madrytu nie wygrał ani razu w siedmiu meczach. W środę też wygrać nie musi. Do pierwszego od siedmiu lat awansu do ćwierćfinału Ligi Mistrzów wystarczy remis 0-0. Ale Mourinho bardzo chce zwycięstwa, które obudziłoby słonia przywracając mu wiarę we własne siły. Wygrana z Lyonem byłaby dla Madrytu wielką nowiną. Z drużyny spadłaby gigantyczna presja i w kolejnych rundach Champions League mogłaby zagrozić największym faworytom. Porażka oznaczałaby katastrofę. Dla Mourinho, zespołu i całego klubu. Portugalski trener wie dobrze, że 16 marca 2011 roku zapisze się nie tylko w dziejach Realu, ale także w jego bogatym życiorysie. W środę Mou staje przed niepowtarzalną szansą potwierdzenia opinii, że tylko "The Special One" jest w stanie wyrwać "Królewskich" z kryzysu. "Wielki klub potrzebuje wielkiego trenera. Ale wielkim trenerem można być tylko przy wsparciu wielkiego klubu" - mówi Mourinho. Jego metoda jest prosta. Chce, by piłkarze Realu widzieli wokół siebie samych wrogów, klub czuł się zagrożony spiskami swoich przeciwników, a kibice zjednoczeni ideą wojny z całym światem. Wtedy - według Portugalczyka - jest największa szansa na sukces. Słoń atakuje z całą mocą, gdy czuje, że coś zagraża jego życiu. Dyskutuj z Darkiem Wołowskim na jego blogu