Trenerzy Realu Madryt i Barcelony przeżywają moment niezwykły. Kolegami być nie mogą, uzasadnia to sto lat rywalizacji obu klubów. Manuel Pellegrini i Pep Guardiola wiedzą, że sukces tego drugiego, jest dla nich zawsze złą nowiną, a jednak, wbrew logice, czuć między nimi sympatię i szacunek. Guardiola broni Pellegriniego Guardiola był jednym z pierwszych, który brał w obronę Pellegriniego po klęsce Realu z Alcorcon. Tłumaczył, że rywalowi trzeba czasu, że absurdem jest stawianie mu ultimatum. W Madrycie natychmiast pojawił się jednak impuls do zmian. Pellegriniego miał zastąpić Luis Aragones, Rafa Benitez (wciąż Liverpool), a nawet Roberto Mancini, który pracuje już w Manchesterze City. Dziś czarne chmury nad Pellegrinim to już odległa perspektywa. Guardiola został trenerem Barcelony w chwili, gdy pozycja Joana Laporty była zagrożona. Prezes schował się za autorytetem Johanna Cruyffa, a potem wybór wychowanka "La Masia" okazał się tak trafiony, że Laporta mógł trzymać się od drużyny z daleka. Marsz od zwycięstwa do zwycięstwa zapewnił Guardioli niezależność, o jakiej Manuel Pellegrini może nieśmiało marzyć dopiero teraz. "Ja tu rządzę" - powiedział niedawno trener Barcy pytany o ryzykowne decyzje personalne w przegranym meczu z Sevillą w Pucharze Króla. Ciekawe, co zarządzi dziś na rewanż, kiedy nawet wygrana na Sanchez Pizjuan 1:0, będzie oznaczała stratę szans na ćwierćfinał? (według prasy ma wystawić najsilniejszy skład i tylko rezerwowego bramkarza Pinto). Drużyna Guardioli kilka razy radziła sobie z niekorzystnym wynikiem, nigdy jednak nie stawała do rewanżu, po porażce w pierwszym meczu. Dyskusji i polemik zawsze będzie dużo, choćby nad rotowaniem składem, co w obu klubach jest koniecznością. W 17 kolejkach Primera Divison, ani Guardiola, ani Pellegrini nie wystawili dwa razy z rzędu takich samych jedenastek. Trener Realu radził sobie dwa miesiące bez Ronaldo, miesiąc bez Kaki, bez lidera obrony Pepe będzie musiał wytrwać do końca sezonu. Po urazie portugalskiego stopera Chilijczyk nie chciał jednak biec w panice po zakupy, skoro od początku sezonu twierdził, że na zastępcę Pepe idealny będzie Ezequiel Garay. Czy postępuje słusznie, wobec wielkiego marzenia klubu, którym jest finał Champions League na Santiago Bernabeu? W klubie jest także miejsce dla trenera Arrigo Sacchi pracował kiedyś z Florentino Perezem. Latem, w wywiadzie dla "Marki" powiedział, że jego powrót do Realu będzie dobry, tylko wtedy, jeśli prezes zrozumiał, iż w klubie jest także miejsce dla trenera. Podczas swojej pierwszej kadencji w Madrycie (2000-2006) biznesmen zachowywał się jak człowiek, który do osiągnięcia sukcesu, nie musi słuchać ludzi futbolu. Wystarczy kupić co roku Figo, Zidane'a, Ronaldo i Beckhama, by zespół wygrywał, a cały piłkarski interes był rentowny. Vicente del Bosque traktował jak człowieka, którego geniusz polegał na tym, że nie przeszkadza wymyślonej przez niego drużynie. Klęska okresu galaktycznego I nie wyrobiła u Pereza głębokiej pokory. Zatrudniał Manuela Pellegriniego, by uzasadniał jego działania. Nazwisko nowego trenera ogłoszono co prawda na początku, ale gdy Pellegrini był w drodze z Villarreal do Madrytu, najdroższy projekt w historii piłki z Ronaldo, Kaką i Benzemą, był właściwie gotowy. Chilijczyk bardzo chciał zatrzymać w klubie Holendrów Robbena i Sneijdera, ale poinformowano go, że o ich odejściu zdecydowały "względy biznesowe". Prosił Pereza o Santiego Cazorlę i go nie dostał. Domagał się, by prezes, lub dyrektor klubu Jorge Valdano załatwili delikatną sprawę Raula, i też się na to nie doczekał. Legendarnego kapitana Królewskich musiał wysłać na ławkę na własną odpowiedzialność. Tak jak jego następcę Karima Benzemę, bo w praktyce lepszy okazał się Gonzalo Higuain (teraz zrobi miejsce Francuzowi, bo trzy tygodnie będzie się leczył). Są to jednak dowody, że nie ma nic lepszego dla drużyny, niż uczciwa konkurencja. Postęp dzięki Pellegriniemu Gdyby decyzje Pellegriniego zaowocowały porażkami, musiałby ponieść ich konsekwencje. Ale okazały się dobre, więc dziś prasa w Hiszpanii ma okazję informować, że najdroższa drużyna świata zawdzięcza postępy swojemu trenerowi. Tak będzie do najbliższej znaczącej wpadki. Chyba, że Chilijczyk zbuduje sobie pozycję tak mocną, jaką ma w Barcelonie Guardiola. Do tego trzeba jednak sześciu trofeów. Wniosek jest prosty i krzepiący: dobrze jest wtedy, gdy drużyną rządzi trener, źle, gdy do zarządzania piłkarzami zabierają się prezesi. Guardiola i Pellegrini rozumieją nawzajem swoją sytuację i może to, przy wszystkich różnicach, naturalnie ich zbliża. Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego