Po porażce Realu w Sewilli jesteśmy mądrzejsi. Dziś wiemy, że debata na temat stylu gry zespołu Manuela Pellegriniego miała podstawy zupełnie realne. Seria siedmiu zwycięstw na otwarcie sezonu nie zmyliła fanów z Santiago Bernabeu, którzy kilka razy wygwizdywali swój zespół, chociaż zgarniał trzy punkty. Prezes Florentino Perez przyznaje im rację, twierdząc, że nawet niekończące się pasmo triumfów, to za mało. On buduje drużynę, która ma zachwycać, jak ta z lat 2000-2003 z Figo, Roberto Carlosem, Raulem i Zidane'em. - Kibice Realu mają prawo, a nawet muszą być wymagający - mówi prezes, co dziennik "Marca" potraktował, jako impuls do zapytania czytelników, czy oczekiwania wobec piłkarzy na Bernabeu nie są, aby przesadne. O dziwo aż 65 proc. odpowiedzi było "tak". Czy rzeczywiście kibice Realu nie chcieli zaakceptować brzydkiej gry, czy też przeczuwali, że nie mając stylu, drużyna Pellegriniego polegnie trafiając na pierwszego przeciwnika europejskiej klasy? Tak stało się przecież w Sewilli. Może publiczność na Bernabeu nie żąda wyłącznie lepszej rozrywki, ale po prostu wie, jak musi grać zespół zwycięski? A co do Pereza, to on zainwestował w drużynę wystarczająco dużo, by oczekiwać produktu klasy najwyższej. Budząca powszechny entuzjazm gra, jest dla niego częścią planu biznesowego. I choć Pellegrini zapewnia, że wzorcem nie jest Barcelona, to jednak nie ma wątpliwości, że była ona impulsem do wielkich transferów. Dla prezesa Realu wynik jest efektem stylu. To samo mówi Johann Cruyff, który od lat nie pełni w Barcelonie oficjalnej funkcji, ale wciąż uważany jest za największego mentora klubu. Barca zawsze przeciwstawiana była Realowi, jako miejsce, gdzie punktów nie stawia się na piedestale. Cruyff uważa, że piłkarz Barcelony ma bronić stylu wypracowanego w klubie przez lata, a dopiero z tego mogą urodzić się tytuły. Lider Barcy Xavi Hernandez pozwolił sobie niedawno na stwierdzenie, że gdyby Katalończycy byli tak praktyczni jak Kastylijczycy, znacznie więcej trofeów byłoby w witrynach Camp Nou. Nie jestem jednak pewien, czy była to uszczypliwość wobec rywala, czy autoironia, lub próba interpretacji bolesnej historii. Do 1992 roku klub trwał pogrążony w kompleksach, jako jedyny z piłkarskich kolosów, który nigdy nie cieszył się tytułem najlepszego w Europie. A Cruyff nie byłby dziś, kim jest, gdyby go nie zdobył. Po triumfie Barcy nad Bayernem 4:0 w ćwierćfinale ostatniej edycji Champions League jeden z fanów dziękował piłkarzom w kontrowersyjny sposób. "Dzięki za to, czego dziś doznałem - nawet jeśli nie wygracie tej Ligi Mistrzów. Futbol przeżywa się oglądając mecze, a nie licząc puchary w gablotach." Nie mam zamiaru żartować z romantycznej roli, jaką bierze na siebie klub z Katalonii. Piękne porażki się zdarzają. Nie ma też nic złego w tym, że Barcelona jest wierna swojemu stylowi, bez względu na efekt. Taka bezkompromisowość jest pociągająca, jeśli tylko nie ociera się o masochizm. Niestety, czasem się ociera - pamiętam mecze, w których Barca była przy piłce 75 procent czasu gry, a na jałowe, nie dające nic wymiany podań, nie dało się patrzeć. Styl polegający na długim trzymaniu futbolówki może bywać piękny, ale nie jest piękny a'priori. Stwierdzenie, że Barca gra efektownie zawsze, jest mitem. Klub z Katalonii podlega takim samym prawom jak inne drużyny. Dlatego zaimponował mi Pep Guardiola, na którego już w połowie poprzedniego sezonu spadł deszcz zachwytów za sposób, w jaki gra jego drużyna. Młody trener Barcy, wychowany w "La Masia", z głową naszpikowaną historiami o wierności tradycji i stylowi stwierdził, że to będzie dla niego katastrofa, jeśli drużyna nie zdobędzie jakiegoś trofeum. Zdobyła trzy, a dziś może spokojnie myśleć o miejscu w galerii sławy. Bez tych trzech koron (a teraz już pięciu) byłoby to nierealne. W półfinale Champions League na Stamford Bridge Barca nie zagrała pięknie, ale nikt jej tego nie będzie pamiętał, bo awansowała. "Zwycięstwo zawsze jest piękne, porażka zawsze jest szkaradna" - ludzi myślących w ten sposób Hiszpanie nazywają "resultadistas". Sądzę, że termin nie wymaga nawet tłumaczenia. Za "resultadistas" uchodzą Włosi, których piłkarskim bogiem jest zwycięstwo. A jednak to właśnie Serie A wydała najwspanialszy produkt dwóch ostatnich dekad. Milan Arrigo Sacchiego atakował po holendersku (Gullit, van Basten), bronił po włosku (Maldini, Baresi, Costacurta), choć oczywiście to poważne uproszczenie, bo tak jak Donadoni i Ancelotti wnosili masę do gry ofensywnej, tak Rijkaard był niezastąpiony w tyłach. Tamta drużyna wyprzedziła swoją epokę ze względu na styl, a jej legendę tworzyły batalie takie jak z Realem Madryt wygrana na San Siro 5:0 (kwiecień '89). Uczestnik tamtego meczu, wychowanek królewskich Michel Gonzalez powiedział niedawno, że debiut Guardioli na ławce trenerskiej Barcelony, to największe wydarzenie w klubowej piłce od ery Sacchiego. Kiedyś w jednej z katalońskich gazet przeczytałem tekst o reprezentacji Hiszpanii, która zawsze grała ładnie, ale do niedawna bez efektów. Dziennikarz postulował, żeby w ogóle się nią nie zajmować do czasu aż awansuje do półfinału mistrzostw świata lub Europy najlepiej zostawiając w pobitym polu Brazylię, Argentynę, Niemców, albo Włochów. A więc sama przyjemna dla oka gra okazała się nie do zaakceptowania. To samo stałoby się z Barceloną i Realem bez dwunastu Pucharów Europy. Ruud Gullit sprawił kiedyś, że Chelsea grała "sexy futbol". Natychmiast się to skończyło, gdy tylko drużyna przestała wygrywać. Debata nad pięknem gry jest trudna, ryzykowna, nieprecyzyjna. Bo może zawsze najpiękniejsza ze wszystkich będzie wydawała się ta droga, która po prostu prowadzi do celu? <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=1784909" target="_blank">ZOBACZ TEKST I DYSKUTUJ NA BLOGU Z DARKIEM WOŁOWSKIM!</a>