Pamiętam mundial w Korei, gdy tuż po laniu, jakie dostała od gospodarzy reprezentacja Jerzego Engela wybrałem się do Suwon na mecz Portugalia - USA. Amerykanie zagrali fenomenalnie traktując drużynę Luisa Figo ciężkimi ciosami na początku, po których faworyt nie był w stanie się podnieść. Pięć dni później w Deagu Koreańczycy potrzebowali pomocy arbitra, by wyrwać Amerykanom punkt, tymczasem Polacy polegli z Portugalczykami 0:4. - I tak z nimi wygramy! - rzucił z wściekłością jeden ze starszych dziennikarzy nie umiejąc pogodzić się z faktami. 14 czerwca w Deajeon grająca o nic i w eksperymentalnym składzie drużyna Engela rzeczywiście pokonała Amerykanów, co tylko umocniło w nas poczucie, że choćby zasiedli oni na tronie mistrza świata i tak nie będą kimś od naszych graczy lepszym. W zaślepieniu wywodzącym się z odległej przeszłości, kiedy drużyna USA była w piłce egzotycznym chłopcem do bicia, nie chcemy zauważyć jak wielki krok do przodu zrobiła. Tymczasem polscy piłkarze wciąż są na równi pochyłej i już z całą pewnością w hierarchii światowej poniżej Ameryki. Pojedynczy, wygrany mecz bez znaczenia tego nie zmieni. Zwłaszcza, że w 2002 roku Polacy zajęli ostatnie miejsce w grupie, USA grało z Niemcami o półfinał MŚ przegrywając 0:1, bo sędzia nie zobaczył oczywistego gola (Niemiec wybił piłkę ręką już zza linii bramkowej). Dziś Amerykanie, którzy od turnieju Italia 90 stali się w światowej piłce solidnym średniakiem, są w półfinale Pucharu Konfederacji, a wielu z nas myśli, że z powodzeniem tego samego mogliby dokonać Polacy... <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=1735870">CZYTAJ CAŁY TEKST I DYSKUTUJ NA BLOGU DARKA WOŁOWSKIEGO</a>