- Mieliśmy w domu parę wartościowych rzeczy i wspólnie podjęliśmy decyzję, żeby je spieniężyć i kontynuować pracę tenisową - powiedział w rozmowie z INTERIA.PL. Pan wymyślił ten tenis dla wnuczek, czy wymyślił go syn, a może wspólnie? - Muszę powiedzieć, że to raczej przypadek. Ja chciałem, żeby mój syn był hokeistą. Niestety, cała rodzina była temu przeciwna. Zastosowałem taki fortel, że zapisałem go do sekcji łyżwiarstwa figurowego. Myślałem, że jak się nauczy jeździć pięknie na krawędziach, to potem danie mu kija do ręki nie będzie robiło żadnego problemu i przeforsuję swoją koncepcję. Nie udało mi się to i musiałem "zaszczepić" mu inny sport. Miałem przyjaciela, męża pani Draczowej, to znane tenisowe nazwisko, była kiedyś bardzo dobrą zawodniczką. On się interesował Piotrem (tak rodzina i przyjaciele nazywają Roberta Radwańskiego - przyp. red.) i jego wynikami w łyżwiarstwie figurowym. Kiedy usłyszał, że z niej rezygnuje, od razu poddał mi myśl, żeby go wziąć na tenis. Zaprowadziłem go na korty, gdzie nastąpił sprawdzian. Okazało się, że syn ma dobre oko i mocne nogi, w przyszłości może być dobrym tenisistą. I od tego się zaczęło. Zaczął grać w tenisa, a potem wyjechał za tenisowym chlebem do Niemiec. - Najpierw skończył studia. Potem, przy marazmie panującym w tym momencie, szukał lepszego ustawienia się w życiu. W latach 80. wyjechał więc do Niemiec. Później na świat przyszła Agnieszka, następnie Ula, dziewczynki zaczęły rosnąć, a wtedy dziadek powiedział: zróbmy z nich tenisistki. - To Piotrek o tym zadecydował i wybrał im zawód. Inni rodzice wraz z 18-letnimi dziećmi dopiero po zdaniu matury zaczynają się zastanawiać, kim będą one w życiu, a on znacznie wcześniej uznał, że będą tenisistkami. Zaczął to konsekwentnie realizować, jak się okazuje z bardzo dobrym skutkiem, trafiając w "dziesiątkę". Co jest tajemnicą sukcesu Agnieszki i, oby, idącej w jej ślady Urszuli? - Piotr od razu się zorientował, że one są bardzo sprawne, mają dobrą koordynację ruchową i już w wieku dwóch, trzech czy pięciu lat wyróżniają się tym wśród innych dzieci. Zdecydował więc, że będą grały w tenisa i to zaczęło im dobrze wychodzić, połknęły "bakcyla", bo chodziły z synem na korty, gdzie pracował, i tam od najmłodszych lat zaczęły bawić się piłką i rakietą. W pewnym momencie dziadek musiał się włączyć, bo trzeba było zasponsorować pierwsze starty. - Sytuacja finansowa była bardzo trudna. Sponsorzy chcieli pomóc synowi, ale za cenę pewnego ubezwłasnowolnienia wnuczek. Nie zgodziliśmy się na to, bo byłoby to karygodne, żeby "sprzedać" małe dzieci i nie mieć wpływu na dalsze ich wychowanie czy szkolenie. Mieliśmy jednak w domu parę wartościowych rzeczy i wspólnie podjęliśmy decyzję, żeby je spieniężyć i kontynuować pracę tenisową. Ciężka praca ojca, ciężka praca córek, ciężka praca dziadka doprowadziły do tego, co jest obecnie. Pan jednak nie jeździ z wnuczkami po świecie? - Nie, chociaż nie ukrywam, że mnie zapraszają, żebym pojechał na jakiś turniej. Jestem jednak zajęty i w ciągu roku nie za bardzo mogę wyjeżdżać. W najbliższym czasie będę jednak natrętny i będę mnie miały dość na turniejach. Ogląda pan wszystkie mecze wnuczek? - Tak, ale nie jestem krytycznie nastawiony do ich występów. Ponieważ sam kiedyś byłem wyczynowym sportowcem (hokeistą Cracovii - przyp. red.), to jestem przyzwyczajony do pokory. Zdaję sobie sprawę z sukcesów i porażek. Jedno i drugie trzeba przyjąć z godnością. Wtedy dopiero można mówić o tym, że człowiek jest w stanie coś osiągnąć, bo każda porażka może mieć pozytywne strony. Czy tego spokoju, takiego wręcz wyrachowania, takiej inteligencji, zimnego traktowania przeciwniczek, można poszukać też u dziadka? - Może jakieś geny zostały, coś się w cząsteczkach znalazło. Co pan zrobi, jeśli Agnieszka albo Urszula zostaną numerem jeden na świecie? - Byłbym bardzo szczęśliwy. Trochę na sporcie się znam - predyspozycje mają, ale nie wszystko zależy od zawodnika. Jest jeszcze wiele innych, zewnętrznych czynników, które wpływają na to, czy się jest pierwszym. Nie szkoda ich panu było, jak widział ciężko pracujące na korcie dzieci? - To było wyrzeczenie się wszystkiego, ale tu pochwały należą się mojemu synowi. Był bardzo konsekwentny i dla siebie, bo całkowicie się temu poświęcił, i w tym, czego od nich wymagał. Ta konsekwencja to nic innego, jak doskonała technika, którą obie dysponują. One może nie grają jeszcze perfekcyjnie, ale mają bardzo dobrą technikę uderzeń, są wszechstronne. Agnieszka nie jest przecież maszyną do odbijania piłek z głębi kortu, jej gra jest bardzo urozmaicona i może się podobać. Przecież one są tak oszczędne w oddawaniu piłek czy gemów. To są te rzeczy, które teraz procentują. Wierzy pan, że będą większe sukcesy? - Na pewno tak. Rozmawiał Zygmunt Moszkowicz