O tej godzinie z mikrofonu męski głos obwieścił: "gates are open". Ten sygnał, niczym dźwięk budzika, postawił na nogi tłum najbardziej zagorzałych kibiców tenisowych, który nie posiadają biletów na korty. Po nim rozpoczęli szturm na kasy, a później bramy prowadzące na wiekowe korty. Większość z nich ma za sobą nieprzespaną noc, często kilkanaście godzin spędzonych w kolejce, która w zaskakującym tempie wydłużała się już od niedzielnego popołudnia. Zjawisko to ochrzczono już dawno mianem Queue. Ten zwyczaj narodził się - jak można przeczytać w najstarszych klubowych kronikach - w 1913 roku. Po raz pierwszy Wimbledon został rozegrany w 1877 roku na obiekcie przy Worple Road, a w 1922 roku został przeniesiony na Church Road i tam pozostał do dziś. Pięć lat później, ku zdumieniu organizatorów, w pierwszą sobotę turnieju przed bramami ustawił się blisko 22-tysięczny tłum. Jak to zwykle bywa zjawisko to opisały wszystkie brytyjskie gazety, a w kolejnych edycjach imprezy kibice białego sportu jakby wzięli sobie za punkt honoru podtrzymywanie tradycji. Tak zostało praktycznie do dziś, bowiem już w niedzielę poprzedzającą start Wimbledonu wzdłuż płotu The All England Lawn Tennis Club gromadzą się zorganizowane grupy ludzi, często z karimatami i śpiworami w rękach. To jedna z najpiękniejszych wimbledońskich tradycji. Owszem koczowanie przed bramami klubu ma miejsce przez pierwsze dziesięć dni turnieju, gdy gry toczą się na kilkunastu kortach. Tam nie ma numerowanych miejsc, a wśród posiadaczy najtańszych biletów obowiązuje zasada "kto pierwszy ten lepszy". Jednak pierwsze Queue, w dniu otwarcia turnieju, to coś wyjątkowego i niepowtarzalnego, swoisty brytyjski fenomen, choć w tłumie znajdują się kibice z całego świata. Dla nich przygotowano specjalny parking, gdzie ustawiono telebimy. Jeśli nie uda im się kupić biletów będą tam mogli oglądać mecze, no i liczyć na szczęście następnego dnia. W 1991 roku, kiedy w pierwszym tygodniu deszcz codziennie przerywał mecze, w pierwszą niedzielę - zwyczajowo dzień wolny od spotkań - trzeba było nadrabiać zaległości w planie gier. Wówczas długość kolejki sięgała półtorej mili, a szacunkowo znalazło się w niej blisko 18 tysięcy ludzi, z czego około 11 tysięcy mogło wówczas zasiąść na trybunach Kortu Centralnego, a siedem obejrzeć mecze na Korcie Numer 1. To była prawdziwa gratka dla Queuers, czyli ludzi bez biletów, które przy odrobinie szczęścia nabyć mogą za dziesięć funtów. Właściwie to dla nich jedyna okazja, by za taką kwotę zobaczyć najlepszych tenisistów świata grających na dwóch największych arenach. W pozostałe dni zarezerwowane jest to dla nabywców droższych wejściówek na konkretne numerowane miejsca. Na kolejne pojedynki w "środkową niedzielę" musieli czekać do 2004 roku. Jak będzie w tym sezonie? To się okaże, ale cień nadziei dają prognozy meteorologów, według których w pierwszym tygodniu będzie raczej chłodno. Temperatura powietrza ma oscylować w przedziale 16-18 stopni Celsjusza i ma być dżdżysto, a chwilami deszczowo. Czy jednak typowa angielska pogoda faktycznie uprzykrzy życie tenisistom i organizatorom pokaże czas. Złośliwi mówią, że odkąd istnieje możliwość rozsuwania dachu nad historycznym Kortem Centralnym, aura nie rozpieszcza miłośników wielogodzinnych opadów, ani Queuers. W końcu już dawno też Cliff Richard nie śpiewał na obiekcie przy Church Road "Deszczowej piosenki", tańcząc w kałużach z wimbledońskim parasolem w ręku na osłaniającej trawę zielonej plandece, by umilić oczekiwanie na wznowienie meczów. Z Londynu Tomasz Dobiecki