Jesienią 2004 r. polska drużyna eksportowa Wisła Kraków prowadzona przez Henryka Kasperczaka odpadła z pucharów po dwumeczu z Dynamem Tbilisi. Przeprowadziłem wówczas wywiad z właścicielem klubu, Bogusławem Cupiałem. "To nie ja, tylko piłkarze zwalniają Henryka Kasperczaka" - tych, jakże trafnych słów Cupiała nie zapomnę do końca życia. Maksymę właściciela Wisły mógłby teraz spokojnie powtórzyć prezes PZPN-u Grzegorz Lato w odniesieniu do zdymisjonowania Leo Beenhakkera. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że Lato nie był wielbicielem Leo. Wręcz przeciwnie - wespół z Jerzym Engelem i Antonim Piechniczkiem tworzył grupę największych adwersarzy Holendra. Pewnie utopiliby go w łyżce wody, gdyby tylko mogli, bo dosyć długo obnażał słabość polskiej myśli szkoleniowej, której byli największymi piewcami. Do grupy "uzdrawiającej" polską piłkę należy dopisać - rzecz jasna - byłego prezesa PZPN-u, Michała Listkiewicza. To on zapewnił Holendrowi kontrakt, jakiego nie miał dotąd żaden selekcjoner w Polsce. Gwarantował on Holendrowi nie tylko wysokie zarobki, ale też nie zobowiązywał go do pracy na wyłączność dla Polski. Mocna pozycja to jedno, a kontrakt, który nie wymaga nawet lojalności wobec pracodawcy, to drugie. Co robił Beenhakker przez ostatnie miesiące w Feyenoordzie? Na pewno nie koncentrował się na najlepszym przygotowaniu Orłów do batalii o RPA. Kontrakt, podpisany jeszcze przez Listkiewicza, spowodował, że Lato, ani nikt inny przy Miodowej nie miał w ręku oręża, którym mógłby zdyscyplinować łapiącego dwie sroki za ogon "Leona". Dlatego Lato byłby bezradny, gdyby nieoczekiwanie w sukurs nie przyszli mu ... wybrańcy Beenhakkera. W dwumeczu z Irlandią Płn. i Słowenią mieli obowiązek zdobyć minimum cztery punkty. "Wywalczyli" jeden. O ile w drugiej połowie spotkania rozgrywanego w Chorzowie grali z poświęceniem, to w Mariborze zachowywali się tak, jakby to był sparing. "Zwolnili trenera Beenhakkera? To przykre, ale co ja mogę powiedzieć? Szkoda. Bardzo nam przykro" - mówi po klęsce w Słowenii Artur Boruc. Człowiek, w stosunku do którego Leo zrobił wyłom z zasady: "każdy zasługuje na drugą szansę". Boruc dostał od Holendra trzecią szansę. W "rewanżu" zawalił przy pierwszym golu w Mariborze, a w spotkaniu z Irlandią Płn. przepuścił piłkę między nogami. Po analizie całości eliminacji do MŚ w wykonaniu naszego bohatera narodowego z Euro 2008, najpierw trafiamy na przystanek Lwów (libacja alkoholowa po towarzyskim meczu z Ukrainą, która kończy się skandalem i zawieszeniem Boruca, a także Dudki i Majewskiego), po nim przenosimy się do Bratysławy (koszmarny błąd przy golu na 1-1), a kilka miesięcy później do Belfastu (największa wpadka w karierze, przy golu na 1-3). "Holy goalie" może być zadowolony tylko z meczu z Czechami. Ale wyjazdowe spotkanie ze Słowacją, w sporej mierze przez niego zawalone, okazało się punktem zwrotnym tych eliminacji. Zapoczątkowało rozkład kadry, którego nie zatrzymał Beenhakker. Ale kozłem ofiarnym nie może być tylko Boruc. Wszyscy piłkarze, którzy tak gorąco ściskali się z Beenhakkerem w Kielcach po golach strzelanych fryzjerom, kelnerom i szewcom z Serravalle, nie potrafili ratować słabnącej pozycji trenera w meczach z niżej notowanymi, ale nie amatorskimi jak San Marino, rywalami. - Do meczu ze Słowacją zdobywaliśmy punkty i ta reprezentacja szła w górę. Ta jedna minuta była punktem zwrotnym, po którym wszystko zaczęło się psuć. Nie można marzyć o wyjeździe na mundial, gdy wygrywa się tylko z San Marino - powiedział nam w Mariborze kapitan "Biało-czerwonych" Michał Żewłakow. Każdy trener, nie tylko Leo Beenhakker, którego głowa właśnie poleciała, zawsze lepiej wychodzi na tym, gdy piłkarze bronią go dobrą grą na boisku, a nie wypowiedziami dla mediów. CZYTAJ RÓWNIEŻ: Smuda: Oto mój pomysł na kadrę Podziękuj Beenhakkerowi za pracę w Polsce