23 sierpnia 2005 r. fabryka piłkarskich marzeń Bogusława Cupiała, zarządzana przez Jerzego Engela, została zatrzymana na Stadionie Olimpijskim w Atenach. Mecz z Panathinaikosem, był jednym z najdziwniejszych, jakie widziałem na żywo. Nieuznany gol Marka Penksy, który zamykał sprawę na korzyść "Białej Gwiazdy", olbrzymie piekło, w którym błędy popełniały takie tuzy jak Radosław Sobolewski (czerwona kartka po faulu na połowie rywala), Tomasz Kłos, czy Radosław Majdan (słynny już "młynek"). Od pamiętnego meczu w Grecji, wiślacy nigdy nie byli tak blisko Ligi Mistrzów, jak są teraz. Wisła tamten mecz zaczęła w takim składzie: Majdan - Baszczyński, Kłos, Głowacki, Dudka - Uche, Cantoro, Sobolewski, Zieńczuk - Frankowski, Paweł Brożek. Analizując pozycja po pozycji dzisiejsza "Biała Gwiazda" jest niemal na każdej pozycji słabsza od ówczesnej. Być może za wyjątkiem bramkarza (Siergiej Pareiko na linii potrafi dokonywać cudów), czy playmakera (Jerzy Engel preferował grę dwójką defensywnych na środku, zawodnika pokroju Maora Meliksona nie miał). Daj Boże zdrowie, by Robert Maaskant miał na skrzydle wirtuoza klasy Kalu Uche, a w ataku kogoś u intuicji żywej legendy polskiej piłki Tomasza "Łowcy Bramek" Frankowskiego, czy robiącego wtedy furorę w lidze "Brozia". Spotkanie z APOEL-em Wisła zacznie najpewniej w ustawieniu: Pareiko - Lamey, Jaliens, Chavez, Paljić - Sobolewski, Melikson, Nunez (Wilk) - Małecki, Genkow, Iliev. Choć po porównaniu składów trudno o optymizm, ja go w sercu mam! I nie tylko dlatego, że mistrz Cypru zdaje się być nieco słabszą ekipą od ówczesnych "Koniczynek". Dobrze nastraja kilka spraw. Jerzy Engel, który poniósł klęskę w Atenach, na polskie warunki był i jest świetnym motywatorem. Robert Maaskant nie szermuje hasłami w stylu: "Bóg, ojczyzna, rodzina", a jednak potrafi wycisnąć z zespołu największe rezerwy, jakie tkwią w psychice. Jeśli ktoś słuchał chociażby Osmana Chaveza w ubiegłotygodniowej "Lidze + Ekstra", ten wie o co chodzi. Honduranin na każdym kroku - nawet komplementując swego kolegę Maora Meliksona, podkreślał, że najważniejszy jest zespół i tylko on się liczy. Maaskant, nawet na konferencjach prasowych robi wszystko, by scementować załogę. W meczu z Zagłębiem Andraż Kirm zmarnował rzut karny, co mogło wiślaków drogo kosztować. Nie trzeba nikomu przypominać, że ten sam zawodnik nie trafił na pustą bramkę w starciu z Polonią Warszawa i "Biała Gwiazda" - zamiast wygrać, tylko zremisowała. Znam wielu trenerów, którzy powiedzieliby mniej więcej tak: - Mogliśmy śmiało wygrać to spotkanie, ale Kirm jest w słabszej formie i zachował się jak dziecko pod bramką. Co zrobił Maaskant? W obu sytuacjach tłumaczył swego podopiecznego mówiąc, że sytuacja w Warszawie wcale nie była łatwa, bo należało strzelać górą (obrońcy dół blokowali), a z karnymi tak bywa, na dodatek do ich strzelania nie palił się Patryk Małecki, więc Andraż wziął odpowiedzialność na siebie. - Nie udało się, ale przeprosił zespół w szatni - zamknął temat holenderski szkoleniowiec. Psychika to jedno, ale nawet przy najpotężniejszej mentalności drużyna nic nie wskóra, jeśli nogi nie dają mocy. A do żadnego z dwóch okresów przygotowawczych Wisły pod batutą Maaskanta nie można się doczepić. Wręcz przeciwnie, można tylko przyklasnąć. Wiosną Wisła odrobiła stratę do Jagiellonii, zdystansowała także inne zespoły zasłużenie sięgając po mistrzowski tytuł, a po letniej zaprawie fizycznej na drodze do Ligi Mistrzów wygrała wszystkie spotkania, co w wypadku konfrontacji z Liteksem Łowecz nie było takie łatwe. Dlatego dobrze przygotowana i świetnie umotywowana Wisło płyń, płyń do Champions League! Dyskutuj z autorem na jego blogu