Broniewski wraz z członkami misji - Marzenną Koszewską oraz Iwoną Łotysz kilkanaście godzin spędzili w biurze akredytacyjnym przy czynnościach związanych ze zgłaszaniem reprezentacji kraju. "Od ósmej do dwudziestej drugiej nie wychodziliśmy z budynku. Przeszliśmy przez różne procedury, załatwiliśmy mnóstwo spraw, by potem, jak najmniej czasu tracili nasi zawodnicy. Kilkanaście godzin spędziliśmy na torze wioślarskim, pomagaliśmy wyciągać łodzie z kontenerów. Takiego horroru dawno nie przeżyłem..." - westchnął trzykrotny olimpijczyk, brązowy medalista igrzysk w Barcelonie (1992) w wioślarskiej jedynce. Jak podkreślił, obsługa czy wolontariusze są mili, grzeczni, bardzo uczynni i serdeczni, ale ... mylą się, jest dużo błędów w papierach. "Jednak są nieugięci, nic ich nie wzrusza, są niezwykle restrykcyjni. Bez decyzji swego szefa nic nie zmienią. Aby przestawić krzesło czy przewiesić obraz na ścianie, na to potrzebna jest zgoda przełożonego. A zanim to nastąpi - mijają kwadranse, tracimy czas". Kajetan Broniewski w samych superlatywach mówił o wiosce olimpijskiej. "Jest piękna, ma dużo przestrzeni. Klimatyzowane pokoje są urządzone skromnie, ale niczego w nich nie brakuje. Przejrzeliśmy wszystkie. Wiadomo już, że nasi sportowcy i trenerzy mieszkać będą w budynku A-7 i A-8. Natomiast żywić będą się w dwóch stołówkach - w jednej z miejscami na trzy tysiące lub w drugiej na pięć tysięcy osób". "Na razie w wiosce jest jeszcze cicho, spokojnie. Byliśmy jedną z pierwszych grup, obok Czechów, Francuzów, Niemców i Szwajcarów, którzy tu przybyli. Pogoda jest ... męcząca. Gorąco, 35-40 stopni i olbrzymia wilgotność" - dodał szef polskiej misji olimpijskiej.