- Być szóstym na imprezie ProTour, gdzie startują i walczą o punkty najlepsze drużyny na świecie, to dobry wynik. Przygotowałem się do tego wyścigu na sto procent, jak do Giro d'Italia - powiedział Szmyd. Pochodzący z Bydgoszczy kolarz podkreśla specyfikę Tour de Pologne. Najtrudniejsze podjazdy są krótkie, mają nie więcej niż cztery kilometry i bez trudu przetrzymują je... sprinterzy, jak Alessandro Ballan, Grega Bole czy Michael Albasini. Szmyd podziela opinię, że wyścig rozstrzygnął się w czwartek na Równicy, na którą pierwszy wjechał późniejszy zwycięzca całej imprezy Irlandczyk Daniel Martin. Tego dnia Polak miał "dobrą nogę". Jeszcze przed Równicą, na ostatniej premii górskiej na Zameczku chciał rozerwać peleton, ale nie miał kolegów z grupy Liquigas do pomocy, a szef ekipy odradził mu atak. - Efekt był taki, że przed Równicą do Ustronia zjechało nas stu ludzi. Na hopkach zostałem z tylu peletonu. Cztery kilometry do mety, a ja jestem w drugiej grupce, bo pękło. Jak doszedłem do pierwszej grupki, w której jechało pięciu, sześciu kolarzy, Martin był już z przodu. Dojście do pierwszej grupki dużo mnie kosztowało, ale czułem, że mogłem jeszcze poprawić i skasować Martina. Obawiałem się jednak, że Ballan czy ktoś inny czeka tylko na to, by siąść mi na kole, a przed finiszem jeszcze poprawić. Wyścig, jeśli był do wygrania, to tam - podkreślił. Szmyd najbardziej liczył na wsparcie Petera Sagana, który jest objawieniem tego sezonu. 20-letni Słowak wygrał m.in. dwa etapy wyścigu Paryż-Nicea. Z Tour de Pologne musiał się jednak wycofać z powodu problemów żołądkowych. - Sagan przydałby się w górach. Mocniej pociągnąłby z kilometr i byłaby to ładna podgotowka do mojego ataku. Paterski też pomagał, ale tylko trochę. Przez cały sezon miał kłopoty zdrowotne - dodał jedyny polski kolarz, który od wielu sezonów ściga się w grupach ProTour. Szmyd wyjechał do Włoch w wieku 19 lat. Zaczynał od drużyn półzawodowych. Jako "profi" jeździł z najlepszymi włoskimi kolarzami: Marco Pantanim, Dario Frigo, Damiano Cunego i Ivanem Basso. Mówi, że mógłby o nich napisać książkę i może kiedyś to zrobi. - Najbardziej normalny z nich to Ivan Basso. W 2006 roku w Giro d'Italia, który wygrał, jechaliśmy w trójkę z Giovannim Lombardim na płaskim etapie gdzieś w okolicach Liege, skąd wyścig startował. Ivan i Lomba z konkurencyjnej drużyny, ja w środku. Ivan rzucił do Lombardiego: w przyszłym roku go bierzemy. Lombardi odpowiada: pewnie, że tak. Ale wyszło jak wyszło. Operacja Puerto (afera dopingowa, w którą był zamieszany Basso, zdyskwalifikowany na dwa lata) i trzeba było odłożyć plany na trzy lata. Teraz Ivan zastrzegł sobie, że przedłuży kontrakt z Liquigasem pod warunkiem, że zostanę drużynie - powiedział Szmyd. W styczniu Szmyd przedłużył kontrakt z Liquigasem do 2012 roku. Był jednym z trzech zawodników, którzy pierwsi złożyli podpisy na nowych umowach, obok Basso i Vincenzo Nibalego. Bydgoszczanin nie ukrywa, że jest to zdecydowanie najlepszy kontrakt w jego karierze. - Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać zawodowcem i utrzymać się z jazdy na rowerze. Małymi krokami osiągnąłem ten cel. Uważam, że nie mam talentu, w każdym razie nie tyle, by być w tym miejscu tak długo. Zawdzięczam moją pozycję ciężkiej pracy. Jest wielu kolarzy, którzy mają talent, ale nie mają głowy i gdy sukces przychodził im lekko, to potem nie potrafili ciężko pracować. Jestem w grupie z ludźmi, którzy przyszli do niej z bardzo silnej konkurencji. Niektórzy z nich, jako juniorzy we Włoszech, Francji czy Hiszpanii wygrali 150, 160 wyścigów. Ja, jako junior, wygrałem trzy, może cztery. I to na naszym krajowym podwórku, gdzie poziom jest znacznie niższy - podkreślił. Szmyd krytycznie mówi o własnych umiejętnościach. Przyznaje, że nie potrafi finiszować, że zjazdy są dla niego trudne i częściej niż inni korzysta z hamulców. - Imponują mi Popowicz, Sagan. Oni urodzili się na rowerze, czują go, potrafią odnaleźć się w grupie, przejść do przodu. Ja na Równicy się zgubiłem. Taki Sagan, gdyby chciał, to byłby w pierwszej piątce Tour de Pologne bez najmniejszego wysiłku. Czy zatem Szmyd jest tytanem treningów? - Nie ograniczałbym przygotowań do samych treningów, przejechanych kilometrów. To codzienny tryb życia. Mnóstwo wyrzeczeń. W tym roku wszystko podporządkowałem czterem startom: Giro, Dauphine, Tour de France i Tour de Pologne. Wyleciałem na Gran Canaria 13 stycznia i praktycznie do tej pory nie byłem w domu. Ktoś pomyśli: ach, Gran Canaria. A ja nawet w morzu się nie wykąpałem. 35 stopni i dzień w dzień sześć, siedem godzin jazdy na rowerze. Odpowiednia ilość snu, odpowiedni sposób odżywiania się, nie ma imprez, pozwalania sobie. Wszystkie te małe rzeczy zbierają się na sto procent przygotowania. Szmyd marzył o tym, by wygrać etap pod górę w wielkim wyścigu. Marzenie jego ziściło się w ubiegłym roku na słynnej Mont Ventoux w wyścigu Dauphine Libere. - Marzy mi się także, by pojechać kiedyś w Giro d'Italia z jedynką na końcu numeru, powiedzmy z numerem 171, jako lider zespołu. Mam drużynę dla siebie i jadę klasyfikację generalną. Na pewno tego celu nie zrealizuję przez dwa najbliższe lata, ale potem, kto wie. Patrzę na Marzio Bruseghina. Po wielu latach pracy dla innych pojechał w Giro jako lider, wykorzystał szansę i skończył wyścig na trzecim miejscu. Fantastyczne ukoronowanie kariery. Szmyd chce za kilka lat wrócić do Polski. Kupił działkę w okolicach Trójmiasta i będzie sąsiadem selekcjonera reprezentacji Piotra Wadeckiego. - Kolarstwo to tylko praca, etap w życiu, który kiedyś się skończy. Ale nie przynoszę pracy do domu. Odkąd mam żonę, żyję bardziej nami niż kolarstwem. Marzenie prywatne? Mieć dom z piwnicą z dobrymi winami i ciekawą pracę. Być może przy kolarstwie, ale nie jako dyrektor sportowy. Nie chcę cały rok jeździć za wyścigami. Chcę przekazać swoją wiedzę komuś, komu zależy na odniesieniu sukcesu. Pracować jako trener. Na mistrzostwa świata, które za niecałe dwa miesiące odbędą się w Melbourne, Szmyd nie pojedzie. - Trasa w Melbourne jest lżejsza niż w zeszłym roku. To nie dla mnie. Sezon był długi, a ja czuję się zmęczony. Poza tym nie chcę jechać na dziesięć dni do Australii i znów zostawiać żonę samą w domu. Rozmawiał Artur Filipiuk