Do niedzieli, kiedy zakończyła się olimpijska rywalizacja w Soczi, poinformowano o sześciu przypadkach niedozwolonego wspomagania. Zakazane substancje wykryto w organizmach niemieckiej biathlonistki Evi Sachenbacher-Stehle, włoskiego bobsleisty Williama Frullaniego, ukraińskiej biegaczki narciarskiej Maryny Łysohor, startującego w tej samej dyscyplinie Austriaka Johannesa Duerra oraz hokeistów - Łotysza Vitalijsa Pavlovsa i Szweda Nicklasa Backstroema. To spory wzrost w porównaniu do igrzysk w Turynie czy Vancouver, gdzie stwierdzono po jednym przypadku stosowania dopingu. Zdaniem Smorawińskiego, wzrost liczby dopingowiczów to efekt m.in. poszerzenia listy substancji uznanych za zakazane. "Pięć przypadków, które wykryto w Soczi, to tzw. stymulanty amfetaminopodobne, które bardzo często znajdują się w różnego rodzaju odżywkach. Trudno dziś jednoznacznie powiedzieć, czy zaliczone "wpadki" są wynikiem braku wiedzy, czy raczej były to działania mocno przemyślane. Na pewno to jest jedną z przyczyn, że mamy więcej pozytywnych wyników badań na obecność dopingu, niż to miało miejsce cztery czy osiem lat temu. Jedna z tych zakazanych substancji dopiero od stycznia figuruje na liście niedozwolonych środków. Myślę, że osoby złapane na dopingu mogą właśnie tłumaczyć się swoją niewiedzą" - powiedział Smorawiński. Jak podkreślił, kodeks Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) jest jednoznaczny. Cała odpowiedzialność spoczywa na sportowcu i od niego wymaga się znacznie większej świadomości niż to miało miejsce w przeszłości. "My bardzo szeroko informujemy naszych sportowców o problemach odżywek, i o substancjach, które mogą się tam znajdować. Dlatego należy je stosować z ogromną rozwagą. Mieliśmy szereg spotkań z naszą grupą olimpijczyków. Jeżeli niektórzy z nich są w ciągłych rozjazdach, to obligujemy lekarzy współpracujących ze sportowcami, aby przekazywali te wszystkie informacje" - zaznaczył szef komisji do zwalczania dopingu w sporcie. Uczestnicy igrzysk, a szczególnie medaliści, którzy mają coś na sumieniu, a nie zostali złapani na stosowaniu dopingu podczas badań w Soczi, nie będą mogli spokojnie spać. Próbki krwi pobrane podczas olimpijskiej rywalizacji będą przechowywane w laboratoriach przez osiem lat. "Patrząc na statystyki, igrzyska zimowe mniej obfitują w pozytywne przykłady i nie zakładam, że w najbliższych latach wybuchnie jakaś wielka afera dopingowa. W ostatnim czasie mocno zacieśniły się "oczka" kontroli, skrupulatnie sprawdzane są paszporty biologiczne dotyczące obrazu krwi czy poziomów hormonalnych. To mocno przystopowało ten proceder, przynajmniej taką chciałbym mieć nadzieję" - mówił Smorawiński. Jego zdaniem walka "dobrej" medycyny sportowej z dopingiem trwa jednak w najlepsze i na razie nic nie wskazuje, żeby miało to się zmienić. "Pokusa sięgnięcia po doping jest ogromna. Za zdobyciem medalu idzie sława, pieniądze. Przy słabościach ludzkich, doping będzie egzystować i zawsze znajdą się tacy, którzy będą szukali drogi na skróty" - podsumował Smorawiński.