W rozmowie z PAP mówi o smaku medalu, cenie popularności i dziewczynie, której nie ma. - Jak smakuje ten brązowy medal? - Jak połączenie mon cheri i merci. Trochę słodyczy, trochę goryczy. - Goryczy? - Przecież mogło być lepiej. - Które z pytań dziennikarzy najbardziej pana denerwuje? - Niech pani zgadnie. - Może te o oczekiwania na dużej skoczni? - Pudło. Czy mam już dziewczynę. - I jaka pada odpowiedź? - Ciągle ta sama, czyli nie. Teraz już potrafię się z tego śmiać, ale wcześniej denerwowało mnie, że ludzie koniecznie chcą ingerować w moją prywatną sferę. - Jest pan osobą publiczną. Kibice chcą wiedzieć wszystko. - Zdaję sobie z tego sprawę. Staram się nauczyć z tym żyć, ale nie jest to łatwe. Ceną popularności jest to, że nie mogę zachowywać się jak normalny człowiek. Muszę uważać na wszystko i wszędzie. Jestem pod ciągłą obserwacją i wpadka wiele by kosztowała. - Gdy stał pan na podium na Medal Plaza w Whistler, jakie uczucia panu towarzyszyły? - Miałem gęsią skórkę. Dopiero wtedy do mnie dotarło, co ja zmajstrowałem. Oddałem w swoim życiu dwa skoki w igrzyskach i mam medal. - Nie boi się pan, że kiedyś to pasmo sukcesów się skończy? Na razie nie zaznał pan smaku prawdziwej porażki. - Zdaję sobie sprawę z tego, że życie nie polega tylko na miłych jego stronach i czasami trzeba z niebios zejść na ziemię. Tak będzie też w moim przypadku. Gdy przestanę być w czołówce postaram się jeszcze bardziej konsekwentnie pracować. Sztuką będzie właśnie wtedy nie zwalniać. Nie chcę teraz o tym myśleć. Jestem jednak przekonany o tym, że z porażkami też będę potrafił żyć. Po tym poznaje się gwiazdę. - Czuje się pan już gwiazdą? - Prawdziwa gwiazda potrafi cieszyć się tym, co osiągnęła, ale nie traci gruntu pod nogami. I wie pani, kto jest dla mnie prawdziwym bohaterem? - Kto? - Lekarz, który przez 24 godziny walczy o życie pacjenta. Z Whistler Marta Pietrewicz