Wirażowy w trakcie biegu stoi w szczycie łuku i bacznie obserwuje zawodników oraz komunikaty nadawane przez sędziego. Musi błyskawicznie reagować i mieć oczy dookoła głowy. Ewentualny brak sygnalizacji przerwania biegu może skończyć się tragedią. Jego zadaniem jest także podniesienie części motocykla, które potrafią odpaść zawodnikowi podczas walki na torze. Czasem wbiega nawet nawet w trakie wyścigu. Zdarzają się bardzo niebezpieczne sytuacje, kiedy poprzez zamieszanie i nieuwagę wirażowego żużlowiec przejeżdża tuż obok niego (taki incydent miał np. Mikkel Michelsen). Generalnie ta praca wiąże się ze sporym ryzykiem, a wynagrodzenie urasta wręcz do rangi istnego kuriozum. Dostawałem 50 zł za mecz - słyszymy od jednego z wirażowych w Bydgoszczy. - Robiłem to jednak bardziej z racji bycia fanem żużla niż dla zarobku, bo za taką kwotę mogę sobie co najwyżej kupić pół litra wódki i jakiegoś kebaba. O tym się jednak nie myśli, bo człowiek kocha ten sport. Lubię adrenalinę, a proszę mi wierzyć, że nie tylko zawodnikom ona towarzyszy. Dopiero będąc w środku widać rzeczy niedostrzegalne z poziomu trybun czy telewizora. To daje motywację do przyjścia na kolejny mecz, bo rzecz jasna pieniądze nie są tu żadną zachętą - dodaje. Podczas biegu wirażowy stoi w bezpośredniej bliskości walczących zawodników. Żużlowiec jednak w każdej chwili może stracić panowanie nad maszyną, zwłaszcza jeśli mówimy o juniorze. Tragicznie przekonał się o tym Mieczysław Połukard. - To fakt. Nie można jednak o czymś takim myśleć. Na ulicy też może ci spaść cegła na głowę. Niemniej rzeczywiście, podczas turniejów młodzieżowych znacznie bardziej wnikliwie przyglądam się temu, jak dany zawodnik jedzie, żeby przewidzieć ewentualne nieszczęście. Przeważnie jednak motocykl po upadku leci w drugą stronę. Pozostaje więc pytanie, jaki jest sens robić coś za 50 zł, skoro może się to skończyć tragedią. To przeczy najprostszej logice. - Ja to się cieszę, że dostaję chociaż tyle. Niektóre kluby w ogóle nie wynagradzają funkcyjnych. Przynajmniej w moim przypadku to jednak pójście do pracy, choć śmiesznie mało płatnej. Nie zastanawiam się, co by było, gdyby. W dalszym ciągu będę się trzymał teorii, że jednak motocykl na murawie ląduje względnie rzadko. Ale oczywiście na taką ewentualność trzeba być bezwzględnie przygotowanym. Kiedyś przecież nawet podprowadzające bodajże w Rybniku musiały przed nim uciekać - kończy nasz rozmówca. Reasumując, praca wirażowego dla znacznej większości osób byłaby grą niewartą świeczki. Wygląda na to, że podjąć się takiej roboty za takie pieniądze może tylko pasjonat sportu żużlowego, który nie idzie na stadion, by zarobić. Tym bardziej należy przyklasnąć takiej postawie, bo dzięki tym ludziom dane zawody w ogóle mogą się odbyć. Jeśli zastanowimy się jaka godzinówka wychodzi gdy podzielimy 50 zł przez ilość godzin spędzonych na stadionie przez wirażowego, dochodzimy do wniosku, że będzie to nieco tylko więcej niż najniższa krajowa. Gdy jeszcze wliczymy w to koszt dojazdu na mecz i ponoszone ryzyko, dalsza analiza opłacalności tej pracy nie ma żadnego sensu. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź