Wystarczy spojrzeć na Wisłę i Legię - zero wielkich wzmocnień. I choć kochamy naszą ligę ślepo, na zabój, bezkrytycznie, choć wiemy, że Ronaldinho, Kaka i Ronaldo nie zagraliby w niej nawet w wieku 45 lat, trudno nam się pogodzić z coraz bardziej kurczowym zaciskaniem pasa. I z tym, że każdy chce wygrać coś, nie wydając najlepiej nic. A może jednak nie ma w tym niczego złego? Polska liga stała się produktem paradoksalnym. No bo - z jednej strony - za prawa do jej transmitowania żąda się 150 milionów złotych, mając świadomość, że przez ostatnie lata zżerała ją korupcja, a miliony to chodziły, ale pod sędziowskim stołem. Z drugiej zaś - niby taka marna, piłkarze jacyś średni, no i zimno w tej rundzie jesiennej jak cholera, a na stadiony przyszło jesienią blisko milion ludzi (!), zaś kadra jedzie na mistrzostwa Europy. I to właśnie EURO 2008 może być powodem zastoju w transferach. Dlaczego? Otóż piłkarze, głównie ci z górnej półki, których przejście z klubu do klubu jest w stanie wywołać jakiekolwiek emocje, nigdzie nie chcą się ruszać. Dariusz Dudka, który mógłby zmienić Wisłę na silny klub z Włoch, i to od ręki - zostaje w Krakowie. Lepiej dmuchać na zimne, a nuż będzie ławka (albo trybuny) i z wyjazdu do Austrii i Szwajcarii nici! Tomasz Zahorski ma kilka ofert, ale woli pokopać w Górniku, niż wyjechać do szóstej drużyny ligi cypryjskiej, czy gdzieś na Syberię, żeby wrócić po latach do kraju przez wszystkich zapomniany jak Tom Hanks w "Cast Away" (patrz: Grzegorz Piechna). Polscy piłkarze coraz częściej myślą. Nie o tym, co tu i teraz, a o tym, co stanie się za pół roku, rok i jeszcze dalej. Szanują się. Nie łapią w zęby pierwszego ochłapu. Planują swoją karierę. Zapisują się do szkół, by uczyć się języka. Co z tego, że dla Beenhakkera? Nawet jeśli skończą przygodę z kadrą na jednym występie, angielski przyda się w życiu. Nie przejmujmy się więc tak bardzo posuchą w transferach. Może dobre i to, że kluby - choć nie kupują gwiazd - przynajmniej tych, które mają, nie sprzedają na potęgę. Cieszmy się, że znów będziemy oglądać tańce radości Chinyamy, petardy Zieńczuka, skutecznego jak nigdy Brożka, nacięcia na fryzurze Robaka i uśmiech Rengifo. To są bohaterowie naszego podwórka. A marzenia o wielkich grajkach, którzy dziwnym zrządzeniem losu trafili do polskiej ligi, porzućmy. To zwykłe bajery. Sprowadźmy je do poziomu żartów i anegdot, takich jak o niedoszłym reprezentancie Brazylii w Lubinie. Kiedyś Franciszek Smuda, jeszcze jako trener Zagłębia Lubin, chciał ściągnąć niejakiego Fernandao. Żeby poradzić się w tej kwestii zadzwonił do Piotra Świerczewskiego, który znał Brazylijczyka z występów we Francji. - Piotrek, chcemy kupić Fernandao. Ty grałeś z nim w Marsylii. Myślisz, że będzie chciał tu przyjść? - zapytał "Franz" z wiarą w głosie. - Trenerze, może być ciężko. On zawsze grał nad morzem, Marsylia, Lazurowe Wybrzeże. A Lubin to, co tu gadać - dziura. - No tak... No tak Piotruś... Ale grał też w Tuluzie! - sprytnie wybrnął Smuda. - Trenerze, ale w Tuluzie też jest morze. - Kurczę, to ja nie wiem? Co robić? - No, chyba... musicie zbudować mu morze! - zaśmiał się "Świr". Przemysław Rudzki, "Fakt"/"Przegląd Sportowy"