I choć tym razem nie chodzi o korupcję, jest to kolejny dowód na zło w polskiej piłce. Czy smutna pointa zarazem? Obawiam się, że nie... Niedawno spotkałem się z Jerzym Pilchem. Człowiekiem, którego podziwiam od wielu lat za świetne pióro, ale także za to, jak pięknie potrafi mówić o futbolu. Przez półtorej godziny gadaliśmy więc tylko o piłce (wywiad w świątecznym "Przeglądzie Sportowym"). O korupcję nie chciałem, lecz po prostu zapytać musiałem. - W tej kwestii chowam łeb w piach, jak struś. Nie lubię, nie interesuje mnie. Widziałem kilkadziesiąt meczów sprzedanych, kilka takich, że gołym okiem można było zauważyć - powiedział mi pisarz-kibic Cracovii i skrzywił się na samo słowo "korupcja". Rozumiem go doskonale. Jako dzieciak często chodziłem na mecze Zagłębia Sosnowiec. Widziałem ich dziesiątki i im byłem starszy, tym częściej zauważałem "dziwne rzeczy". Szczytem absurdu było spotkanie Zagłębie - Arka, w którego ostatniej minucie goście wykonywali rzut rożny. Jeden z nich podał do kolegi, stojącego na połowie gości. Sędzia skończył mecz, a ja przestałem chodzić na mecze w Sosnowcu. Pewien mój serdeczny druh do dziś odwiedza Stadion Ludowy. Nie przeszkadza mu, że drużynę już zdegradowano, bo paru kolesiom zachciało się szybko dorobić, a "trener stulecia" okazał się zwykłym oszustem. Podziwiam go i żal mi gościa jednocześnie. Kolega mój od zawsze miał inklinacje do radykalnych zachowań. Kiedyś na przykład, bodaj w ósmej klasie, po jednym ze spotkań,? napluł z trybun sędziemu na głowę. To było chyba z Zagłębiem Lubin. Dzielny Grzesiu Harasiuk obronił karnego, ale arbiter nakazał powtórzyć, bo niby ruszył się na linii. Zagłębie przegrało 1:2. Pan sędzia nazywał się Wit Ż. Żal mi kumpla i tych kilku tysięcy ludzi w Sosnowcu. Naiwnych fanów z Łęcznej. Wiernych kibiców z Gdyni. Żaden z kombinatorów - prezesów, sędziów, piłkarzy, nie myślał, że młody człowiek czasami wydaje ostatnie pieniądze, żeby pójść na mecz. Oni, w gabinetach i szatniach, grali własny futbol. Dziś w środowisku toczy się dyskusja, bardzo ważna, o abolicji. Trudna o tyle, że jeśli zaprzestanie się karania klubów, ci już strąceni w niebyt podniosą, zupełnie słusznie, lament: "dlaczego tylko my, a innym się upiekło?". Karać do końca, za czym jestem osobiście? Obawiam się, że nie będzie ligi w Polsce... Gruba kreska, nowy rozdział, czy jak tam zwał - musi jednak nastąpić, tyle że żaden moment nie jest dobry. Zawsze ktoś będzie pokrzywdzony. Najgorsze zaś to, że gdy pył opadnie, cwaniacy i krętacze łakomi szybkiego zarobku, znów powyłażą z nor. Ryszard F., zwany Fryzjerem, postraszył mnie kiedyś sądem. Za to, że śmiałem napisać o nim per "podejrzany w aferze korupcyjnej". Nie zdążył. Kajdanki były szybsze. Wiceprezes PZPN, ten sam, którego chcą teraz aresztować, poszedł krok dalej - pozwał mnie do sądu (choć do teraz nie wiem za co). Naprawdę, panie Gieniu, bądźmy poważni? Niech pan się teraz zajmie innymi sprawami, bo jakieś kłopoty nadeszły. Kasę trzeba zbierać. Dla mnie 150 tysięcy dużo, ale koledzy chyba pomogą, co? A ja tymczasem już ani słowa o złych rzeczach w piłce. To był pierwszy i ostatni raz. Chowam głowę w piach. Jak Pilch. Przemysław Rudzki, "Przegląd Sportowy"/"Dziennik"/"Fakt"