To była 69 minuta spotkania. Gomes wychodził do piłki, do której zmierzał również szwajcarski pomocnik Liverpoolu, Philippe Degen. Brazylijczyk zdążył złapać piłkę i położyć się na murawie, kiedy rozpędzony rywal wpadł na niego i kopnął w twarz. Trybuny zamarły. Gomes stracił bowiem przytomność, a z jego ust zaczęła wypływać struga krwi. Najprędzej zjawił się przy nim Verdan Corluka i rozpaczliwymi gestami zaczął przywoływać pomoc. Medycy momentalnie wbiegli na murawę i rozpoczęli "reanimację" piłkarza. Cucenie bramkarza trwało dobre pięć minut. Gomes trafił na nosze i z założoną na twarz maską tlenową opuścił White Hart Lane, udając się do szpitala. Na całe szczęście okazało się, że kontuzja nie jest tak groźna jak się początkowo wydawało. Menedżer gospodarzy Harry Redknapp nawet żartował sobie z urazu golkipera "Kogutów". "Bramkarze zawsze mają kontuzje. Widziałem już gorsze rzeczy. Przecież oni nurkują pod nogi piłkarzy, więc zawsze będą podatni na urazy. To co stało się Gomesowi, było po prostu uderzeniem w twarz. Nie jakąś groźną kontuzją. Do weekendu powinno być już wszystko w porządku. Heurelho raczej zagra w następnym meczu" - przyznał Redknapp. Tottenham wygrał z Liverpoolem 4:2 i awansował do kolejnej rundy Carling Cup.