Długo siedzieliśmy na Stadionie Narodowym, analizom, rozmowom nie było końca. Dominowały hasła: "Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur", czy "przegrali wygrany mecz", choć przecież nie przegrali... "Zabrakło sił, czyli znów zawaliło przygotowanie" i "zła strategia Smudy" - to główne zarzuty po piątkowej inauguracji mistrzostw. Pierwszy nie do końca musi być trafny. Według mnie, Orły grały za mało ekonomicznie - na początku meczu dały się ponieść animuszowi, za dużo było biegania na pełnym "gazie", głównie w pogoni za piłką. "Przy tej temperaturze oni tego nie mogą wytrzymać" - powiedziałem do kolegi siedzącego obok na Stadionie Narodowym po kwadransie meczu. "Biało-czerwoni" zachowywali się niczym maratończyk przygotowany na pokonanie 42,195 km w trzy godziny, a przez pierwsze 20 km biegnący znacznie szybciej niż zaplanowany czas. W takich sytuacjach "ściana", czyli zmęczenie odcinające "zasilanie", przyjdzie na pewno. Kwestią jest tylko kiedy. Przed przerwą Polska pokonała 54 km - o cztery więcej niż rywal, a w sprintach nasza przewaga była pewnie jeszcze większa. Dlatego po zmianie stron Grecja była świeższa. Młokos Maciek Rybus nie kalkulował, dopóki miał siły, dawał z siebie wszystko, jeździł na tyłku. Ale w kluczowym momencie, w 51. minucie, gdy trzeba było "depnąć" za Wasilisem Torosidisem, "Rybce" najzwyczajniej odcięło "prąd". Gdy rywal startował, nasz skrzydłowy miał kilka metrów przewagi, ale nie miał sił na przyspieszenie, więc później mógł tylko ratować się wślizgiem rozpaczy. Nic to nie dało, Torosidis wypracował gola Salipingidisowi. Być może, nie byłoby tej bramki, gdyby Wojtek Szczęsny wytrzymał w bramce. Teoria głosi, że powinien się rzucać do podań zmierzających w pole bramkowe. Do Torosidisa szło tuż przed i na tym polegała sztuka tego zagrania - piłka została adresowana za plecy obrońców, a jednocześnie daleko od bramkarza. Wracając do strategii Smudy, to wcale nie była taka zła. Stworzyliśmy przecież tyle sytuacji, że mogliśmy prowadzić wyżej po I połowie, a plan Franza z pewnością nie mówił piłkarzom: "Partaczyć pod bramką rywala". Często pod adresem drużyny Franza badają zarzuty, że gra w niej trzech Niemców i dwóch Francuzów, a czterech spośród nich mieliśmy w piątek na boisku (to więcej niż jedna trzecia składu). Piątkowe wydarzenia powinny uciszyć brednie na tle nacjonalistycznym. Orły pokazały typowo polską mentalność - prowadząc, grając w przewadze podświadomie rozluźniły się i dały sobie strzelić gola ... po kontrze. Nie wyobrażam sobie, żeby w takiej sytuacji przeciwnikowi dały cokolwiek ugrać Niemcy, nawet gdyby miały potencjalnie skład taki, jak nasz. Owszem, Franz mógł zrobić chociaż jeszcze jedną zmianę, wpuścić kogoś ze świeżymi siłami, ale gdy miał już gotowego do boju Pawła Brożka, z boiska wyleciał Szczęsny i zamiast napastnika, trzeba było wprowadzać bramkarza. Jasne, że później można było przyoszczędzić biegającego wzdłuż i wszerz Eugena Polanskiego, albo Rafała Murawskiego, by dać pograć Darkowi Dudce. Smuda należy jednak do tych trenerów, że nie lubią mieszać składem, by nie zepsuć gry i trzeba to uszanować, bo to on odpowiada głową za nasze powodzenie na Euro 2012. Ktoś wyliczał, że od Euro 1996 wszyscy trenerzy wszystkich ekip robili zmiany na mistrzostwach Europy i dopiero Smuda przerwał tę serię (poprzestał na wymuszonej zmianie). Ale jest też druga strona medalu - to Franz, w przeciwieństwie do naszych selekcjonerów z MŚ 2002, 2006, czy Euro 2008 jest nadal w grze po pierwszym meczu turnieju. Na poprzednich trzech imprezach musieliśmy liczyć na cud. Zatem nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem - mamy punkt podarowany przez Tytonia i Karagounisa (zmarnował karnego) i na tym trzeba budować przyszłość. Nastroje w narodzie zmieniły się jednak ze skrajnego optymizmu w krańcowy pesymizm. "Ruscy nas rozjadą" - słychać zewsząd. Ale niekoniecznie musi się tak stać. "Biało-czerwoni" muszą zagrać mądrzej, bliżej siebie i - co ważne - rozłożyć siły na pełne 90 minut, a nie tylko 45 minut z małym okładem. Michał Białoński, korespondencja ze Stadionu Narodowego