Ligę hiszpańską coraz częściej porównuje się do rozgrywek szkockich, zdominowanych przez dwa kluby z Glasgow - Celtic oraz Rangers. Na hiszpańskim podwórku nie mają sobie równych Real Madryt i FC Barcelona, które przez dwa ostatnie sezony utrzymały ponad 20-punktową przewagę nad trzecią Valencią. Żeby znaleźć wicemistrza kraju spoza wielkiej dwójki, trzeba cofnąć się do sezonu 2007/08 - drugie miejsce zajął wówczas Villarreal; żeby odszukać mistrza - do 2004 r., kiedy rozgrywki wygrała Valencia. Hegemonia Realu i Barcy opiera się na budżetach przekraczających 450 mln euro rocznie, ponad czterokrotnie większych od budżetów Atletico i Valencii, czy nawet sześć razy większych niż Sevilli i Villarrealu. Drastyczne dysproporcje finansowe powiększa sposób podziału środków ze sprzedaży praw telewizyjnych. Aktualnie z tego tytułu Real i Barcelona otrzymują po 140 mln euro - niemal o 100 mln więcej niż Valencia i Atletico. Sevilla i Villarreal - najgłośniej protestujące kluby - mogą liczyć na 25 mln euro. Różnica pomiędzy najhojniej a najsłabiej opłacanymi drużynami w Hiszpanii wynosi aż 128 mln euro. Zdecydowanie więcej niż w każdym innym kraju na świecie - przykładowo w Anglii to 13 mln euro, we Francji 26, a w Niemczech niespełna 9 mln. Del Nido od dawna głosił niewybredne komentarze na temat sposobu dzielenia pieniędzy, ale nie mógł liczyć na szerszy odzew wśród innych zespołów. Miarka przebrała się po pierwszej rozegranej kolejce Primera Division, w której Real Madryt zmiażdżył Saragossę 6-0, a osłabiona brakiem podstawowych obrońców Barcelona rozstrzelała pięcioma bramkami Villarreal, uczestnika Ligi Mistrzów. - Nasza liga nie jest największym dziadostwem w Europie, ale na świecie. Czy jest jakiś kibic, który nie powie, że Primera Division jest najbardziej zdeprawowaną, sfałszowaną i zepsutą ligą świata? - pytał Del Nido. Wkrótce przestał mówić, a zaczął działać. W czwartek z inicjatywy Del Nido w siedzibie Sevilli odbędzie się zjazd, na który zaproszenie otrzymali przedstawiciele wszystkich hiszpańskich pierwszoligowców z wyjątkiem Barcelony i Realu. Prezydent Sevilli liczy na stworzenie wspólnego frontu, który będzie wywierał presję na władzach ligi i zmusi je do bardziej zrównoważonego podziału puli pieniędzy. Jak wiele może zdziałać zjednoczona społeczność pokazał ostatni strajk piłkarzy. Wystarczyło opóźnienie jednej kolejki, by władze pokornie przyjęły wszystkie postulaty zawodników. Del Nido na pewno nie można zarzucić braku ambicji. - To jest jak rewolucja francuska, a wiemy jak skończył król Francji. Zostało wiele bitew, ale wojnę wygramy na pewno. Nie ma już odwrotu, trzeba ratować nasz futbol - przekazał dziennikarzom. Zwycięstwo "rewolucjonistów" wcale jednak nie jest takie pewne. Jeszcze przed rozpoczęciem zjazdu wiadomo, że zabraknie pełnego porozumienia wszystkich zespołów. Udziału w spisku, zorganizowanym za plecami władz ligi, odmówiły Levante, Sporting Gijon i Getafe. Zjawią się przedstawiciele Atletico i Valencii, ale trudno powiedzieć, czy poprą oni pomysły Del Nido. Obecny system, choć pozwala Realowi i Barcelonie na zdominowanie rozgrywek, "Nietoperzom" i "Rojiblancos" gwarantuje komfortową przewagę nad resztą zespołów. Kolejny problem Del Nido polega na tym, że nie cieszy się on wizerunkiem człowieka, który mógłby uzdrawiać hiszpański futbol. Niebawem ma zapaść wyrok w trwającym od wielu miesięcy procesie, w którym Del Nido - jako główny oskarżony - może zostać skazany nawet na 30 lat więzienia. Obecnemu prezydentowi Sevilli zarzuca się cały wachlarz fałszerstw, nadużyć i oszustw finansowych, rzekomo popełnionych podczas pracy w urzędzie miasta Marbella. Abstrahując od kwestii etycznych, chętnie podnoszonych przez Del Nido i jego zwolenników, przekonanych, że zrównoważony podział środków to kwestia sprawiedliwości, można się zastanawiać nad słusznością postulatów "rewolucjonistów". Trudno zaprzeczać, że nierówności finansowe wpływają kształt tabeli w Primera Division, ale nie jest powiedziane, że po zmianach proponowanych przez Del Nido więcej klubów włączy się do walki o mistrzostwo kraju. Wprawdzie Real i Barcelona będą musiały ostrożniej planować wydatki, jednak wzbogacone zespoły ze środka tabeli i tak nieprędko będą w stanie regularnie urywać im punkty. Finansowo najmniej na zmianach skorzystają Atletico i Valencia, którym będzie trudniej wygrywać z bogatszymi Espanyolem, Mallorką czy Realem Sociedad. I trudniej będzie wykupywać najlepszych zawodników ze słabszych klubów, gdy te przestaną balansować na granicy bankructwa. Prawa telewizyjne to tylko jedno źródło dochodów. Gigantyczna przewaga ekonomiczna Realu i Barcelony nad resztą stawki bierze się również z bardziej pojemnych stadionów, bardziej popularnych koszulek, bogatszych sponsorów i drożej sprzedawanych zawodników. Po zmianie przepisów Levante, Betis czy Saragossa mogą zbliżyć się poziomem do Valencii, Atletico, Villarrealu i Sevilli. Valencia, Atletico, Villarreal i Sevilla do Realu i Barcelony - niekoniecznie. A wtedy zionąca w tabeli przepaść wcale nie wyparuje. Ile otrzymały kluby Primera Division za prawa telewizyjne w sezonie 2010/11 FC Barcelona 140 milionów euro Real Madryt 140 Atletico Madryt 42 Valencia 42 Villarreal 25 FC Sevilla 24 Athletic Bilbao 18 Getafe 18 Real Sarahossa 14 Deportivo La Coruna 14 Espanyol Barcelona 13 Real Mallorca 13 Osasuna Pampeluna 13 Racing Santander 12 Almeria 12 Sporting Gijon 12 Malaga 12 Real Sociedad San Sebastian 12 Hercules Alicante 12 Levante 12