Jak się jedzie w Giro? Przemysław Niemiec: Póki co, dobrze. Bałem się, jak zareaguje mój organizm, bo dotychczas najdłuższy wyścig, w jakim jechałem - Wyścig Pokoju, składał się z dziewięciu etapów. Teraz przejechałem już 15 i jest nieźle, choć przyznam, że ostatni weekend był naprawdę bardzo ciężki. W trzy dni pokonaliśmy 600 kilometrów. Jednak nie dystans jest najgorszy, a przewyższenie. W piątek i sobotę było po 4000 metrów różnicy wzniesień, w niedzielę - 6200 metrów, w sumie ponad 16 tys. metrów. Cały czas góra-dół, podjazdy i zjazdy, bez płaskich odcinków, na których można by odpocząć. Niedzielny etap to już była masakra. Czy nie sądzi pan, że organizatorzy przesadzili z trudnościami? W niedzielę najlepsi kolarze dojechali do mety w czasie grubo ponad siedmiu godzin. - Rzeczywiście, nigdy nie jechałem tak długiego - nie w sensie dystansu, ale czasu - etapu. Ale nie słyszy się głosów krytyki. Organizatorzy chcą spektaklu. Przy trasie czekają setki tysięcy kibiców, cieszą się, gdy przejeżdżamy. W peletonie wszyscy mówią, że jest ciężko, ale akceptują to. W końcu jazda na rowerze jest naszą pracą. Jednak pracą niebezpieczną. Na trzecim etapie podczas zjazdu zginął Wouter Weylandt. Widział pan ten wypadek? - Weylandt zjeżdżał przede mną. Widziałem tylko jego ciało w kałuży krwi. Na tym zjeździe jechałem ostrożnie. Dziś w Hiszpanii poniósł przypadkową śmierć Xavier Tondo, którego zmiażdżyły automatyczne drzwi w garażu. - Usłyszałem o tym na treningu. To szok. Jakaś czarna chmura zawisła nad kolarstwem. Ścigałem się i z Weylandtem, i z Tondo, ale nie znałem ich osobiście. W Giro pomaga pan Michele Scarponiemu, który walczy o miejsce na podium? - To było ustalone jeszcze przed startem, że cała drużyna pracuje dla Scarponiego, nawet Petacchi. Zostało nas już tylko sześciu, a z górskich pomocników - tylko ja. Walczymy, by Michele stanął na podium i wydaje się, że mamy na to szansę. Pierwsze miejsce jest zarezerwowane dla Contadora. Ja z siebie jestem zadowolony, inni ze mnie również i być może w tym roku wystartuję jeszcze we Vuelta a Espana. A wcześniej na pewno w Tour de Pologne. Odpoczął pan trochę przed wtorkową jazdą na czas? - Nie było mowy o odpoczynku. Trenowaliśmy na trasie czasówki, która jest bardzo trudna, pod górę, z kątem nachylenia dochodzącym do 12-13 procent. Tylko ostatni odcinek jest trochę wypłaszczony. Jedzie pan najlepiej z Polaków, co można ocenić jako małą niespodzianką. Pan jest debiutantem, a Sylwester Szmyd startuje w Giro po raz 10. - Sylwek jest od dłuższego czasu chory, bierze antybiotyki, ale chyba ukończy Giro, bo wydaje się, że najgorsze ma za sobą. Z kolei Michał Gołaś do mety na pewno nie dojedzie, ponieważ 28 maja... bierze ślub.