W czwartek są eliminacje, dzień później finał. Do wskaźnika PZLA brakuje panu ponad sekundy. Wierzy pan jeszcze w swój wyjazd na mistrzostwa świata do Daegu (27 sierpnia-4 września)? Marek Plawgo: - Szanse są zawsze. Jak się staje na starcie, chce się osiągnąć określony cel. Dla mnie jest to na dziś 49,40. Ten rezultat uprawni mnie do wyjazdu na MŚ. Gdy przestaje się wierzyć, trening nie ma sensu. Faktem jest, że moja wiara poprzez tegoroczne przygotowania, problemy zdrowotne i przeziębienie, które od jakiegoś czasu mnie męczy, jest bardzo mocno okaleczona. Niestety, prognozy pogody na mistrzostwa Polski nie są najlepsze, ale bieg finałowy będzie taki, w którym dam z siebie wszystko. Zdarzały mi się już biegi, że nikt się nie spodziewał po mnie określonego wyniku, a mi się udawało. Teraz jestem w podobnej sytuacji. Jest pan już psychicznie przygotowany na to, że może pana zabraknąć w składzie na MŚ? - Jestem przygotowany, że jeśli się nie uda, wezmę to jak mężczyzna na klatę. Szanse są znikome, ale stając w blokach nie będę o tym myślał. Przychodzi panu po raz pierwszy w karierze walczyć w ostatniej chwili o minimum. - To prawda, ale nie biorę tego do serca. Mam za sobą trzy bardzo wariackie biegi w tym sezonie. Nie dało się ułożyć z trenerem wszystkiego tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Nagle się okazało, że ozdrowiałem i mogę biegać płotki. Wszystko działo się na wariackich papierach, decyzje były zmieniane bardzo często i dynamicznie. Jeszcze dwa miesiące temu postanowiliśmy szykować się do płaskiego biegu na 400 m. Spotkałem jednak na swojej drodze fizykoterapeutę Anity Włodarczyk - Przemka i nagle z dnia na dzień się okazało, że ból odpuścił. W związku z tym znowu nastąpiła zmiana treningu. Jak to jest po dwóch latach wrócić na bieżnię? - Był stres i to duży. Przez dwa ostatnie lata nie biegałem w ogóle płotków, więc było to dla mnie ogromne przeżycie. Już pierwszy trening był dużym wydarzeniem, nawet z łezką w oku. Ta euforia szybko się skończyła, bo brak obiegania i kontaktu z płotkami pokazały jedną dolegliwość - dużą chimeryczność. Nieraz kończyłem trening z myślą, że w kieszeni mam wynik poniżej 49 sekund, a za drugim razem nie mogłem złamać 50 sekund. Pojawiały się błędy, brak czucia płotków i to dało też o sobie znać na zawodach. Wynik jaki w tym sezonie do tej pory osiągnąłem (50,53) jest trochę odległy zarówno od ambicji, jak i dyspozycji jaką wykazywałem na treningu. W mistrzostwach Polski czekają pana dwa biegi - eliminacyjny i finałowy. Jest pan na to przygotowany? - Właśnie tego się obawiam. Nie wiem jak zareaguję na start dzień po dniu. Nie mieliśmy z trenerem czasu, by coś takiego wypróbować, dlatego jest to dla mnie niewiadoma. Za rok igrzyska w Londynie. Jeśli nie uda się pobiec 49,40, a potem awansować do finału MŚ, straci pan prawdopodobnie szkolenie z PZLA. - Zdaję sobie sprawę, PZLA nie będzie miało już podstaw ku temu, by finansować mi zgrupowania. Mam nadzieję, że jakieś szkolenie krajowe uda się zapewnić. Zrobię wszystko, by wystartować w Londynie i walczyć tam o medal. Inaczej nie mógłbym sobie spojrzeć w oczy. Muszę dać sobie szansę walki o ten jedyny krążek, którego mi brakuje. Udało się w tym roku pozyskać sponsora i mam nadzieję, że nie będzie zawiedziony, że przegrałem ze zdrowiem i nie ma tych wyników takich, jakich wszyscy oczekiwalibyśmy. Te pieniądze, które od niego pozyskałem w stu procentach zostaną przeznaczone na przygotowania do igrzysk. To nie jest więc tak, że jestem w beznadziejnej sytuacji. Rozmawiała Marta Pietrewicz