Janusz W. uosabiał wszystkie patologie naszego futbolu: brak kompetencji, pijaństwo, cwaniactwo, prymitywizm i korupcję. Na szczęście kariera "Nikodema Dyzmy polskiego futbolu" dobiegła kresu. - Czekałem na to piętnaście lat - westchnął niejeden kibic, który 20 czerwca 1993 roku był świadkiem skandalu korupcyjnego z Januszem W. w roli głównej. Wówczas prowadzona przez niego Legia musiała - aby zapewnić sobie mistrzostwo Polski - wygrać w ostatniej kolejce z Wisłą na tyle wysoko, aby mieć lepszą różnicę bramek niż ŁKS Łódź, który w ostatniej kolejce zmierzył się z Olimpią Poznań. Mecze rozgrywano o tej samej porze. Na stadionach w Łodzi i Krakowie trwał festiwal strzelecki. Gdy padła bramka w Łodzi, po chwili gola strzelała Legia, która ostatecznie wygrała 6:0 i wywalczyła mistrzowski tytuł. Kibice na trybunach nie mieli wątpliwości, że piłkarze krakowskiego klubu sprzedali to spotkanie. Już w trakcie meczu omal nie doszło do linczu. Za to warszawscy fani szaleli z radości z odzyskanego po 23 latach mistrzostwa Polski. "Jak prostytutka z klientem" - zatytułował relację z tego spotkania nieistniejący już krakowski dziennik sportowy "Tempo". W nieco innym tonie opisywały ten mecz warszawskie gazety. Reporter "Przeglądu Sportowego" zachwycał się olimpijską formą Wojciecha Kowalczyka. "Gazeta Wyborcza" zauważyła tylko, że "okrzyki: złodzieje, złodzieje, zagłuszyły doping kibiców Legii". Dlatego potem, gdy nieżyjący już Ryszard Kulesza grzmiał: "Cała Polska to widziała, wy jesteście ślepi!", domagając się kar dla zamieszanych w proceder klubów, był przez większość mediów wyszydzany. Prawie nikt nie wsparł wówczas akcji na rzecz oczyszczenia polskiego futbolu z korupcji. Rozpętano kampanię nie przeciwko oszustowi Januszowi W., ale przeciwko Kuleszy. Zastraszony PZPN mimo to odebrał Legii mistrzostwo, a pozostałe trzy kluby - zamiast degradacją - ukarał tylko odebraniem czterech punktów w następnych rozgrywkach. Wisła, dodatkowo, zdyskwalifikowała trzech piłkarzy. I tyle... Najgorsze, że tytuł mistrza Polski przyznano wówczas Lechowi Poznań, który też kupował mecze na finiszu. Prokuratura nie mogła wtedy wkroczyć do akcji, bo w polskim prawie nie było paragrafu, na podstawie którego można byłoby karać za korupcję w sporcie. Sprawie dość szybko "ukręcono łeb", nie było żadnej presji, aby coś zmienić. Niedługo potem prezesem PZPN został Marian Dziurowicz i w polskim futbolu przestały obowiązywać jakiekolwiek hamulce moralne. Dla Janusza W. nie liczyły się one nigdy. Nawet nad jego największym sukcesem w karierze - srebrnym medalem olimpijskim - unosi się nieprzyjemny swąd. Tuż przed wyjazdem na igrzyska olimpijskie do Barcelony w 1992 roku okazało się, że trzech zawodników - Piotr Świerczewski, Aleksander Kłak i Dariusz Koseła - miało w swoich organizmach przekroczony dopuszczalny poziom testosteronu, a prawie wszyscy pozostali członkowie kadry mieli ten poziom zdecydowanie podwyższony. Aferę jednak wyciszono, a że laboratorium, które przeprowadziło testy, nie miało międzynarodowego atestu, ich wyniki nie zostały oficjalnie uznane. Obiecywano wprawdzie, że po powrocie z igrzysk afera zostanie wyjaśniona, ale po wywalczeniu przez piłkarzy srebrnego medali nikt nie miał już do tego głowy. Janusz W. był bowiem ulubieńcem mediów. Po igrzyskach w Barcelonie wielu widziało go na stanowisku trenera pierwszej reprezentacji. Wojciech Kowalczyk - gwiazda barcelońskiej drużyny - apelował: "Zmieniamy szyld i jedziemy dalej", sugerując, aby Janusz W. zastąpił na stanowisku selekcjonera Andrzeja Strejlaua, a młodzi olimpijczycy, starszych kolegów. Tak się jednak nie stało. Rozczarowany Janusz W. przejął Legię, którą po opisanej wyżej aferze szybko porzucił, wybierając intratny kontrakt w Emiratach Arabskich. Tam wielkich sukcesów nie odniósł, ale gdy Antoni Piechniczek przegrał eliminacje do mistrzostw świata w 1998 roku we Francji, Wójcik objął wymarzoną posadę selekcjonera. Miał, po raz pierwszy w historii, wprowadzić naszą reprezentacje do finałów mistrzostw Europy. Celu nie zrealizował, choć trzeba przyznać, że grupę miał trudną - z Anglią i Szwecją. Reprezentacja pod jego kierownictwem nie rozegrała żadnego wielkiego meczu. Janusz W. nie potrafił nadać jej żadnego stylu. Do anegdotek przeszły jego teksty związane z motywowaniem piłkarzy w szatni, składające się niemal z samych przekleństw i seksualnych porównań. Dwuletni okres pracy z kadrą był w zasadzie końcem trenerskiej kariery Janusza W. Od tego momentu nie udało zahaczyć na dłużej w jakimś klubie. Wszędzie, gdzie go zatrudniano wybuchały, jakieś afery. W 2000 roku miał budować potęgę Pogoni Szczecin z Sebri Begdasem, a nie zdołał nawet poprowadzić drużyny choćby w jednym meczu, gdyż próbował oszukać właściciela na transferach piłkarzy. W 2001 roku uratował Śląsk Wrocław przed spadkiem z ekstraklasy, ale na zimowe zgrupowanie drużyny zaprosił arbitra Zbigniewa M. ,który potem prowadził mecze drużyny Wójcika, a jakiś czas temu został oskarżony o korupcję. Wiosną 2004 roku podjął się kolejnej misji ratownika. Tym razem wezwał go Wojciech Sz. - właściciel Świtu Nowy Dwór Mazowiecki. Właśnie za okres pracy w tym klubie Janusz W. płaci teraz cenę, gdyż postawione mu zarzuty dotyczą jego działalności w Nowym Dworze. Co ciekawe Świt nie zdołał się wówczas utrzymać w ekstraklasie. Janusz W., gdy jego kariera trenerska, chyliła się ku upadkowi, postanowił spróbować sił w polityce. Został posłem "Samoobrony". Z działalności politycznej wykluczyła go jednak afera alkoholowa; został zatrzymany przez policję, gdy prowadził samochód po pijaku. Dla Janusza W. to nic nowego. Gdy na początku lat 80. prowadził Jagiellonię, też został przyłapany na jeździe pod wpływem alkoholu. Ostatnio Janusz W. upadał coraz niżej. Przez kilka tygodni pracował w drugoligowym Zniczu Pruszków. Wiosną tego roku miał ratować przed spadkiem Widzew. Nic nie osiągnął, poza tym że filmiki, dokumentujące, jak wyzywa swojego bramkarza, były hitem w sieci. Jeszcze parę dni temu chciał wygryźć z Cracovii trenera Stefana Majewskiego, ale prezes Janusz Filipiak odrzucił jego zaloty. A w środę w jego życie wkroczył prokurator. Szkoda, że nie 15 lat wcześniej.... Grzegorz Wojtowicz