Odpowiedzi na obydwa pytania są takie same: wszyscy są oczywiście napastnikami, ale to także byli kadrowicze, którzy nie mieli szczęścia do występów w barwach narodowych. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że grę Furtoka w reprezentacji pamięta się głównie przez pryzmat wygranego 1:0 meczu z San Marino w eliminacjach mistrzostw świata 1994, w którym ten napastnik zdobył gola ręką. Z kolei Leśniaka kibice pamiętają przede wszystkim z niewykorzystania świetnej okazji w meczu z Anglią na Stadionie Śląskim w ramach tych samych kwalifikacji i komentarza do tej sytuacji w wykonaniu Dariusza Szpakowskiego - "O Jezus, Maria". Z kolei Warzycha, bohater Aten, w barwach Panathinaikosu strzelił aż 244 gole, a dla Polski tylko dziewięć. - Tylko tyle, bowiem trenerzy w kadrze rzadko wystawiali mnie na pozycji napastnika, w większości meczów grałem w pomocy, czego bardzo nie lubiłem - wielokrotnie tłumaczył "Gucio". Druga trójka to piłkarze, którzy byli królami strzelców w lidze polskiej (Śrutwa, Koniarek) lub austriackiej (Gilewicz), ale nie byli w stanie przekonać do siebie selekcjonerów narodowej reprezentacji. Śrutwa w reprezentacji wystąpił tylko pięć razy w ciągu dwóch lat (1996-98) nie zdobywając żadnego gola. Gilewicz ma na koncie dwa razy więcej występów, lata 1997-2001, ale również ani razu nie wpisał się na listę strzelców. 50-procentową skutecznością może się za to pochwalić Koniarek. Strzelił jedną bramkę w dwóch występach z orłem na piersi. Tylko, że do kadry był powołany na mecze z Irlandią (1:0, gol w 43. minucie, 12.11.1986) i Finlandią (3:1, 18.03.1987), a formą strzelecką zaimponował dekadę później, kiedy z 29 bramkami został królem strzelców polskiej ekstraklasy, grając w barwach Widzewa Łódź. Największy zawód sprawił jednak Mirosław Okoński. Jeden z największych piłkarskich talentów przełomu lat 70. i 80., w co trudno uwierzyć, nie zagrał w reprezentacji Polski ani jednego dobrego meczu. W ciągu 10 lat przygody z kadrą (1977-87) wychowanek Gwardii Koszalin, potem gracz m.in. Lecha Poznań i Legii Warszawa, w koszulce z orłem na piersi rozegrał 29 spotkań, zdobywając tylko dwa gole i to w meczach, które część futbolowych ekspertów nie uznaje nawet za oficjalne! Reprezentacyjnych oczekiwań nie spełnił także Jarosław Araszkiewicz. Ulubieniec kibiców "Kolejorza", który z tym klubem wywalczył pięć mistrzostw i dwa Puchary Polski, w ciągu siedmiu lat gry w kadrze wystąpił w niej tylko 12 razy. "Araś" debiutował w reprezentacji w lutym 1985 roku spotkaniem z Bułgarią, a już w drugim swoim meczu w narodowych barwach z Kolumbią zobaczył czerwoną kartkę. Tym samym został czwartym polskim piłkarzem, który "wyleciał" z boiska podczas meczu reprezentacji. Wcześniej "dokonali" tego Włodzimierz Lubański, Bernard Blaut i Dariusz Wdowczyk. Nadzieją polskiej piłki miał być filigranowy rozgrywający (tylko 167 centymetrów wzrostu) Leszek Pisz. Dobrze wyszkolony technicznie, potrafiący uderzeniem z dystansu zaskoczyć każdego bramkarza, miał prowadzić biało-czerwonych do sukcesów. Nic z tego nie wyszło. Pisz w latach 1990-96 zagrał w kadrze jedynie 14 razy i strzelił jedną bramkę. A drużyna narodowa nie awansowała w tym czasie do żadnej poważnej imprezy. Nie sprawdził się także Tomasz Wieszczycki. Piłkarz, który chyba już zakończył karierę, odchodząc z Groclinu Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski po konflikcie z właścicielem klubu Zbigniewem Drzymałą, nie może zaliczyć swojej reprezentacyjnej karty do udanych. 11 meczów i trzy bramki w ciągu sześciu lat to trochę za mało, jak na oczekiwania kibiców. Wymienieni w tym tekście piłkarze z pewnością nie zamykają listy niespełnionych w kadrze graczy. Jest ona z pewnością dłuższa i każdy z czytelników może do niej dołożyć swojego "ulubieńca". Pokazuje ona jednak, że nie zawsze talent i umiejętności wystarczają, aby zostać gwiazdą reprezentacji.