"Okazuje się, że igrzyska lubią niespodzianki i dzieją się dziwne rzeczy. Faworyci często zawodzą. Nie można podchodzić do tego w ten sposób, że już sam przyjazd do Kanady był dla dziewczyn nagrodą i sukcesem" - powiedział. Przed Luizą Złotkowską, Katarzynami - Bachledą-Curuś oraz Woźniak i ich rezerwową Natalią Czerwonką nie stawiano jednak zbyt wysokich wymagań. Ich zadaniem było zająć miejsce lepsze od ósmego. "Realna była szósta lokata. Wynikało tak z rezultatów z zawodów Pucharu Świata. Pozostałe drużyny były tak silne, że wydawało się, iż są nie do pokonania" - ocenił Abratkiewicz. To on jednak wlał w nich ducha nadziei, kiedy przyszedł przed wyjazdem z wioski olimpijskiej do Polek do pokoju, by przypomnieć im o zabraniu ze sobą strojów galowych na ceremonię dekoracji. "Przypomniałem o tym, bo często taki przedstartowy stres powoduje, że o wielu rzeczach się po prostu zapomina. Kasia Bachleda-Curuś na początku spojrzała się na mnie i powiedziała, żebyśmy tylko nie zapeszyli. Odpowiedziałem, że taka jest rzeczywistość i musimy być na to przygotowani, bo jesteśmy w strefie medalowej" - powiedział Abratkiewicz, który sam jako zawodnik startował w trzech igrzyskach - Albertville, Nagano i Salt Lake City. Podium stało się realne, jak przyznał trener, po ćwierćfinale. "Ucieszyliśmy się w piątek, że jedziemy w półfinale z Japonią. Czasowo dzieliło nas od niech tylko dwie setne sekundy. Wierzyłem w to, że w bezpośrednim biegu mogą dać radę i zakwalifikujemy się do finału. Niestety nie udało się. Nie straciły jednak wiary i świetnie zaprezentowały się w kolejnym wyścigu" - ocenił. Również Polki miały świadomość tego, że medal jest na wyciągnięcie ręki. "Przecież widziały, że nie przegrały pięciu, czy dziesięciu, a zaledwie setne sekundy. W półfinale z Japonią może trochę za wolny był początek, ale nie ma co gdybać, bo byliśmy jedną z drużyn, która od początku do końca wytrzymywała równe tempo. Nie było dużego spadku, rozrywania się zawodniczek i to był klucz do sukcesu. Dziewczyny miały przejechać równo i nie szaleć na początku, bo potem właśnie za to się płaci i to było widać wśród innych drużyn" - dodał Abratkiewicz. Wszystkie miały za sobą nieudane starty indywidualne, dlatego nie było łatwo o mobilizację w drużynie. "Były trochę przygnębione tym, co stało się wcześniej, ale cały czas z Ewą Białkowską im powtarzaliśmy, że w drużynie tkwi siła. To jest całkiem inny bieg i mają szanse, a nie są już obciążone żadną presją. Dało to efekt" - uważa. Trochę zabolało panczenistów, że prezes PKOl Piotr Nurowski jeszcze przed zakończeniem igrzysk postawił na nich kreskę i źle ocenił ich występ. "Nie należy robić podsumowań olimpiady przed jej zakończeniem. Coś takiego miało miejsce i na pewno to nie mobilizuje. Czasami zawodnik może poczuć się niedoceniony. Pokazaliśmy, że igrzyska trwają do ostatniego dnia. To samo miało miejsce w Turynie, gdzie już w połowie była fala krytyki, a na koniec były dwa medale. Może ktoś wyciągnie z tego w końcu wnioski" - zaapelował. Polskie panczenistki w składzie Katarzyna Bachleda-Curuś, Luiza Złotkowska, Katarzyna Woźniak z rezerwową Natalią Czerwonką zdobyły w sobotę brązowy medal igrzysk w Vancouver w biegu drużynowym. CZYTAJ RÓWNIEŻ: Polki wspaniale! Szybsze od USA! Jest medal! Pół wieku czekaliśmy na medal panczenistek Polski dzień w Vancouver!