Smutni panowie oferujący bilety na decydujący mecz Boston Celtics- Chicago Bulls na trzecim piętrze nowego Garden, zaczynające się od 350 dolarów ("pod salą będą za $500") oraz kibice korzystający z prawie letniej temperatury i noszący t-shirty upamiętniające zeszłoroczny tytuł mistrzowski - to wszystko witało przybyszów na lotnisku w Bostonie. Jadąc do hali, zastanawiałem się nad dwoma rzeczami - żałowałem, że ta seria musi się skończyć i liczyłem, ilu potrzeba dogrywek bym nie obejrzał walki Manny Pacquiao z Ricky Hattonem z Las Vegas. Tym razem dogrywki nie było - 109:99 (23:28, 29:11, 26:33, 31:27) wygrało doświadczenie Celtics. Ile sił zostało mistrzom im na przywitanie w drugiej rundzie, już w poniedziałek ekipy Dwighta Howarda i "polskiego młota" Marcina Gortata z Orlando Magic? Klasyk klasyków Siedem dogrywek w sześciu meczach i jeśli wyrzucimy jedno łatwe zwycięstwo Bostonu, różnica punktów między Celtics i Bulls w sześciu pozostałych spotkaniach wyniosła tylko 681:672 dla Bostonu. Pięć z sześciu spotkań rozstrzygniętych różnicą jednego rzutu za trzy punkty. 67 remisów, ponad 100 zmian prowadzenia, najdłuższa seria w historii NBA playoffs - ale sama statystka nie jest w stanie oddać dramaturgii serii, która została okrzyczana czymś niezwykłym. "Sports Illustrated" i "ESPN Magazine" - dwie najważniejsze i największe gazety sportowe w USA już teraz uznały wojnę między Boston Celtics i Chicago Bulls "najlepszą serią wszech czasów". I to nie tylko w koszykówce, ale w historii amerykańskiego sportu. Nawet bez Kevina Garnetta, obrońcy tytułu byli zdecydowanymi faworytami, bo przecież w Bulls brakowało Luola Denga, jednego z trzech najskuteczniejszych graczy drużyny. Tak naprawdę, nikogo nie powinien dziwić fakt, że Bulls wywalczyli mecz numer siedem. Nie ma wiele zespołów w NBA, które są w stanie wystawić piątkę zawodników, która została wybrana w pierwszej dziesiątce NBA Draft - Chicago mogło: Rose (nr 1), Ben Gordon (nr 3), Tyrus Thomas (nr 4), Kirk Hinrich (nr 7) i Joakim Noah (nr 9). I to widać było na parkiecie. 24 minuty mistrzów Na przedmeczowej rozgrzewce Bulls w TD Banknorth Garden, jeden bohaterów meczu numer 6, Brad Miller trenował... śpiewanie. Ben Gordon, który z powodu kontuzji i szybko "złapanych" przewinień grał tylko 30 minut, zapowiadał, że "zabiega Celtów na śmierć". Nikt już nie spekulował czy zagra w zespole Celtów Kevin Garmett ("prędzej na parkiecie zobaczycie Yeti" - trener Bostonu Doc Rivers), wszyscy czekali, żeby się wreszcie zaczął mecz numer siedem... Ben Gordon potrzebował tylko czterech minut pierwszej kwarty by zdobyć 10 punktów, Derrick Rose zaliczył dwa bloki (w tym nad wyższym o 25 centymetrów Brianem Scalabrini, a cała ekipa Bostonu rzucała tak, jak się... można było spodziewać po nie najmłodszej drużynie, która 48 godzin wcześniej grała trzy dogrywki - fatalnie. Kibice w nowym Garden zamilkli, kiedy kolejny rzut Gordona trafił do kosza, a zespół, który miał - jeśli wierzyć przedmeczowym zapowiedziom siedzącego na ławce Kevina Garnetta - "zostać przywołany do rzeczywistości" prowadził w pierwszej kwarcie 19:11 i na początku drugiej połowy, po 17 (!) punkcie Gordona różnicą dziewięciu punktów (32:23). Nawet zryw Bostonu nie zmienił obrazu gry - za każdym razem, kiedy Celtowie potrafili zmniejszać przewagę po ofensywnych dobitkach Perkinsa, wyraźnie szybszy zespół z Chicago nie miał problemów ze znalezieniem pozycji strzeleckiej. Po przegraniu pierwszych dwunastu minut 23:27, Doc Rivers zdołał wreszcie wytłumaczyć swoim koszykarzom, że mogą wygrać tylko w jeden sposób - zwalniając grę i dominując pod tablicami. Pomogło. Przez następne sześć minut, Bulls częściej tracili piłkę niż celnie rzucali, a Celtowie, zdobywając 21 kolejnych punktów (dwa rzuty za trzy punkty Eddie House'a, które podniosły z krzeseł wszystkich na sali i spokojna, skuteczna gra pod koszem) i na minutę przed końcem, to Boston prowadził po pierwszej połowie 52:38. Gra w obronie i skuteczność ławki rezerwowych Celtics oraz niemoc strzelecka do tej pory tak skutecznych graczy Byków jak John Salmons (6 pkt) czy Kirk Hinrich (2 pkt) plus osiem minut bez trafienia z gry - młodzi gracze Bulls mogli być zadowoleni, że nie było jeszcze gorzej... Tylko ktoś, kto nie wiedział poprzednich meczów tej serii mógł myśleć, że to wystarczy, by załamać Bulls. Ciągle zbyt wiele było akcji jeden na jeden, znacznie skuteczniejszych na podwórku niż przeciwko mistrzom NBA, ale na trzy minuty przed końcem trzeciej kwarty, przewaga chyba bardziej zmęczonych gospodarzy zmalała po trafieniu Salmonsa do 7 punktów. Tyle zostało już do końca tej części gry (78:71), a twarze kibiców w Garden były takie same, jak koszykarzy Celtics - ostatnie dwanaście minut i Bulls ciągle mają szansę. Było jeszcze ciszej, kiedy po serii celnych rzutów Hinricha różnica wynosiła tylko cztery punkty (81:77), kilka sekund później rzut "Kapitana Kirka" za trzy wypadł z kosza. Punkt za punkt, faul za faul, każda akcja, o której wszyscy w sali wiedzieli, że może zmienić losy serii. Na 5 minut przed końcem meczu zrobiło się kuriozalnie - Bulls dostali nawet punkt bez gry, kiedy sędziom przypomniało się, że źle policzyli rzut Gordona... z pierwszej kwarty i było tylko 89:86 dla Bostonu! Przez kolejne mijające minuty, Bulls mieli przynajmniej trzy szanse by wyrównać lub wyjść na prowadzenie (dwa spudłowane rzuty z łatwych sytuacji Salmonsa i Gordona). To, czego nie potrafili Bulls, wiedzieli jak wykorzystać doświadczeni gracze z Bostonu - przede wszystkim Ray Allen i Paul Pierce, których dziewięć kolejnych rzutów osobistych dowiozło Celtom zwycięstwo 109:99. Wielka seria dobiegła końca. Przemek Garczarczyk z Bostonu Boston Celtics - Chicago Bulls 109:99 (23:28, 29:11, 26:33, 31:27) Stan rywalizacji: 4-3 dla Bostonu. Boston: Davis 15, Pierce 20, Perkins 14, Rondo 7, Allen 23 - House 16, Scalabrine 8, Moore 4, Marbury 2. Chicago: Salmons 12, Thomas 4, Noah 7, Rose 18, Gordon 33 - Hinrich 16, Miller 9, Hunter 0.