Nie brakuje krytyki i narzekań, że Maradona zachowuje się jak wariat. A to do dziennikarza nazwie "skur..synem" (w niewybrednych żartach oczywiście), a to wbiegnie na boisko tuż po meczu, a to kogoś tam wyściska, na kogoś innego nakrzyczy, komuś wręczy swoją kurtkę. "Boski Diego" tłumaczył przecież, że specjalnie struga z siebie wariata, żeby jego piłkarzy mieli spokój, bo wszyscy paparazzi będą czaić się na to, co też zrobi Maradona. Messi czaruje i zachorowałem na niego podobnie, jak świetny obrońca Orłów Górskiego - Antoni Szymanowski. Lionel gola znowu nie strzelił i pewnie nie braknie oszołomów, którzy będą wybrzydzać, że reprezentacji Albicelestes nie daje tyle, co Barcelonie. W czwartek, w meczu z Koreańczykami z Południa czarował tak, że przychodziło mi do głowie wspomnienie z Bruce'a Lee i jego koronnej roli w "Wejściu Smoka!". Bo większość zagrań Messiego, toż to było "Wejście Smoka!" Dwóch rywali? Nie ma sprawy - lewa, prawa, piłka między nóżki, przeciskamy się między nimi i już po problemie. Pięciu rywali? No to przerzuteczka nad nimi na lewo do Kuna Aguero, czy Gonzalo Higuaina i już koledzy mają drogę do bramki otwartą, a Koreańczycy leżą. W pięciu musieli pilnować Messiego, to siłą rzeczy brakowało ich na pozostałych Argentyńczyków. Nie wiadomo jeszcze dlaczego, FIFA, zupełnie niesprawiedliwie, w starciu z takimi mistrzami nie pozwoliła trenerom słabszych ekip wpuścić chociaż 13 zawodników. Pewnie by i tak nic nie dało. Meksyk spodobał mi się już w sparingu z Włochami, wygranym przed mundialem w Brukseli 2-1. Na MŚ gra jeszcze lepiej. Szybko, zdecydowanie. W jego składzie nie ma piłkarskich słupów, każdy zasuwa na całej długości boiska. Weźmy takiego - Giovaniego Dos Santosa. Mógłby oszczędzać siłę i szybkość na ofensywę, ale wracał, ofiarnie walczył o piłkę, odbierał ją samemu Francowi Ribery'emu. Trener Meksyku Javier Aguirre, to fachowiec nie lada, ale dopisało mu też szczęście w nieszczęściu. W I połowie kontuzji doznał Velo, a z konieczności wprowadzony za niego Pablo Barrera ładnym zwodem wypracował rzut karny, który dał gola na 2-0. Po wielkiej Francji zostało wspomnienie. Raymond Domenech przywiózł zespół rozbity, którego najlepszy piłkarz (Henry) opatulony kocem ogląda, jak armia przegrywa ważną bitwę z ławki rezerwowych. Pan z siwymi włosami na skroniach (Toulalan) ma zapewnić królowanie w drugiej linii, a pan (Sagna) ze sznurówkami we włosach (efektowne, i owszem, na gali ekstrawaganckich fryzur duża szansa na puchar i ładny dyplom) ma być groźnym bocznym obrońcą. Ale drugi mecz bez strzelonego gola mając w kadrze tak wielkich piłkarzy, to duży wstyd. Może lepiej spisywałaby się na MŚ Irlandia, która w dziwnych okolicznościach przegrała baraż z "Trójkolorowymi"? Mecz Francja - Meksyk zapamiętam jako pierwszy, w którym jedynymi dźwiękami stadionu nie było bezmyślne i bezrefleksyjne buczenie wuwuzeli. Było za to meksykańskie "Ole!" i nieśmiałe próby zrobienia również meksykańskiej fali. To zdecydowanie bardziej przyjazne oblicze mundialu. Zobacz tekst i dyskutuj na blogu Michała Białońskiego