Po ubiegłorocznym srebrnym medalu, w Ergo Arenie na granicy Gdańska i Sopotu Białoruś zajęła w turnieju drużynowym dziesiąte miejsce. To wielka porażka? Władimir Samsonow: Nie odbieram tej pozycji w kategoriach niepowodzenia. Decydujący okazał się ostatni mecz grupowy z Węgrami, którym ulegliśmy 2:3. Gdyby było odwrotnie, a mogło, znaleźlibyśmy się w ćwierćfinale i - kto wie - może znów na podium. Jakie były okoliczności porażki z Węgrami? - Zabrakło nam szczęścia w końcówkach, w szczególności w trzecim pojedynku między Pawłem Płatonowem i Adamem Pattantyusem. Mój kolega prowadził w piątej partii 7:4, a wtedy rywal raz zagrał po siatce, raz na kant stołu i ostatecznie Paweł przegrał 10:12. Moje dwa punkty nie wystarczyły do awansu do ósemki. Szkoda, bo znów chcieliśmy walczyć o medal. Dla pana ten turniej rozpoczął się nieudanie, od niespodziewanej porażki z 18-letnim Anglikiem Liamem Pitchfordem. - Takie przykre sytuacje się zdarzają. Cóż mogę powiedzieć, mocno się starałem, a jednak przegrałem z tym młodym chłopakiem. Jak widać, w tenisie stołowym wszystko może się wydarzyć. Najważniejszy w mistrzostwach Europy jest singiel. Wśród ekspertów i zawodników zdania są podzielone, część stawia na pana, część na Timo Bolla. Więcej jednak jest za Niemcem. Bardzo prawdopodobne, że po piąty tytuł w karierze sięgnie Boll. Mówię tak na podstawie tego, co widzę przez ostatnie dwa lata. Ja marzę o czwartym złocie, ale wiem, że będzie o nie bardzo trudno. Timo ma większe szanse. Jaki jest bilans bezpośrednich pojedynków? - Nie jestem pewny, ale chyba 17:15 na korzyść Bolla. Na pewno wygrał ode mnie dwa, trzy razy więcej. Boll nie miał latem przerwy, ponieważ występował w lidze chińskiej. Kiedyś zmęczenie musi dać o sobie znać... - Nie wiem, w jakiej jest formie fizycznej. Ale jeśli w bardzo dobrej, to i przy stole będzie znakomity. Kto występuje w silniejszym klubie - pan w Gazpromie Orenburg, czy Boll w Borussii Dortmund? - Niemiecki zespół jest bardzo utytułowany, już parę razy z rzędu triumfował w Lidze Mistrzów. Nasz jest młody, stosunkowo niedawno utworzony. Czekamy na wielki sukces w Champions League. Borussia ma przewagę właśnie w postaci Bolla, który w każdym meczu może zdobyć dwa punkty, a przy tym systemie, do trzech dużych punktów, to oznacza prawie pewne zwycięstwo. Niekoniecznie, bo z Bollem w składzie Borussia niedawno przegrała w Grodzisku Mazowieckim. - Znam ten wynik, oczywiście można być zaskoczonym wygraną Bogorii, ale pamiętajmy, że wzmocnił ją Koreańczyk Oh Sang Eun, a on potrafi pokonać Bolla. Wygrywał z nim już wcześniej. Druga sprawa, to brak w Borussii kontuzjowanego Christiana Suessa. Władze Bogorii zapowiadają awans do finału Ligi Mistrzów? - Polski zespół jest groźny, ale najwięcej będzie zależało, w jakiej formie do Europy będzie przyjeżdżał Oh Sang Eun. Co sprawia, poza pieniędzmi, że tak wielu świetnych zawodników, jak pan, Dimitrij Ovtcharov, Michael Maze, Zoran Primorac, podpisuje kontrakty z rosyjskimi klubami? - Bardzo istotny jest system gry w lidze rosyjskiej. Nie ma pojedynczych kolejek ligowych, tylko turnieje. Cztery razy w roku na cztery-pięć dni spotyka się osiem zespołów i walczy ze sobą przy 3-4 tysiącach kibiców. Zawodnicy mają więcej czasu na treningi, mniej przeznaczają na podróże. Poza tym ważne są profesjonalna organizacja w klubach oraz możliwość trenowania z najlepszymi. W Ergo Arenie graliście z Rosją w grupie. To było prestiżowe spotkanie dla Białorusinów? - Nie było jakieś wyjątkowe, ale trudne ze względu na to, że musiałem rywalizować z Aleksiejem Smirnowem. Przed laty grałem z nim w belgijskim Charleroi, teraz w Orenburgu. Jesteśmy kolegami, znamy się doskonale. Aleksiej wygrał ze mną 3:0, a Rosja całe spotkanie 3:1. Polacy, bez Lucjana Błaszczyka, nie zachwycili, zajmując 13. miejsce. Pamięta pan swoje porażki z polskimi zawodnikami? - Rok temu w Lidze Mistrzów przegrałem z Błaszczykiem, wówczas jeszcze występującym w Grenzau. Kiedyś w tych samych rozgrywkach pokonał mnie też Wang Zeng Yi. Biało-czerwoni mają dużo słabszy zespół, niż ten sprzed dziesięciu lat? - Może troszkę słabszy niż na przełomie wieków, co nie oznacza, że nie stać go na zdobywanie medali mistrzostw Europy. Stawka jest tak wyrównana, dużo zespołów o podobnych umiejętnościach, że przy dobrym układzie można wskoczyć na podium. Pan od lat należy do światowej czołówki, ale w mistrzostwach Białorusi kibice pana nie oglądają. - Ja już się tytułów nazdobywałem... Po pierwsze złoto w seniorach sięgnąłem mając 16 albo 17 lat. Od wielu lat nie przyjeżdżam, bo brakuje mi czasu. Na stałe mieszkam w Hiszpanii. W jakim języku rozmawia się w domu Władimira Samsonowa? - Żona jest Serbką, więc w jej języku, także po rosyjsku i hiszpańsku. Synowie troszkę słabiej znają rosyjski, ale mówią w trzech innych: hiszpańskim, serbskim i angielskim. Gdzie jeździcie na wakacje? - Jest wiele pięknych miejsc w Hiszpanii, więc nie musimy nigdzie daleko się ruszać. Przyjeżdżamy również na Białoruś, do ojca, siostry, kuzynów. Oni też nas odwiedzają w Grenadzie. Synowie grają w ping-ponga? - Ja jestem wysoki (ponad 1,90 - PAP), a żona też pochodzi z wysokiej rodziny, jej brat ma dwa metry. Nasz starszy, 10-letni syn już jest wysoki, jak na swój wiek, i sądzę, że mnie przerośnie. Dlatego trenuje koszykówkę. A młodszy ma dopiero pięć lat. Jaki jest prywatnie mistrz celuloidowej piłeczki? - Chyba jak każdy człowiek sprzątam w domu, jak trzeba pomogę żonie w kuchni, choć sam nie gotuję.