INTERIA.PL: Kiedyś, jeszcze grając w Polonii Warszawa czy Amice Wronki kilka takich bramek z dystansu pan strzelił? Mateusz Bartczak: - No było tak, było. Później zapomniałem jak się strzela, przestałem, ale na szczęście w porę sobie przypomniałem. Przymierzył Pan czy po prostu uderzył w stronę bramki? - Po prostu uderzyłem w stronę bramki. Mieliśmy dużo więcej prostszych sytuacji, które powinniśmy wykorzystać, ale tak się akurat ułożyło, że to po tym strzale zdobyliśmy trzy punkty. Taką mieliście taktykę, by poczekać na Lecha i go skontrować? - A tak to wyglądało? W pierwszej połowie - tak. - Pierwsza połowa była taka trochę badawcza. Zmieniliśmy ustawienie, nie widzieliśmy na co nas będzie stać, chcieliśmy poczuć to boisko. Pierwsza połowa pokazała, że możemy wyprowadzić kilka akcji, może nawet i strzelić bramkę. Druga połowa tylko to potwierdziła. Graliście podobnie z Lechem jak wcześniej Jagiellonia czy Bełchatów, czyli wymęczyć rywala, a później wypuścić na niego szybkich piłkarzy jak Pawłowski czy Plizga? - O takich rzeczach nie było mowy, choć faktycznie, Szymon Pawłowski to dla nas piłkarz bezcenny. Liczyliście na wygraną w Poznaniu? - Liczyliśmy, że nawiążemy walkę, że Lech trochę nam odpuści, bo myśli o pucharach. Liczyliśmy więc na swoją szansę, a gdy ją dostaliśmy, to wykorzystaliśmy i wywozimy trzy punkty. Paradoksalnie możecie czuć niedosyt, bo tych sytuacji, słupków, poprzeczek było kilka? - Tak, ale w drugiej połowie. Nie zapominamy, że w pierwszej połowie Lech też miał sytuacje, które mógł wykorzystać. Cieszymy się więc, że zdobyliśmy o tę jedną bramkę więcej od Lecha. Spodziewał się Pan, że Lech dopuści do tylu sytuacji? - Odniosłem wrażenie, że trochę kalkulator się włączył w głowach piłkarzy Lecha. Tak było lepiej dla nas, dobrze że się tak stało. Rozmawiał Andrzej Grupa