- Publiczność dopisała jak zwykle. Myślę, że takich kibiców jak w Zakopanem nie ma nigdzie na świecie i cieszę się, że mogłem dla nich skakać - podkreślił lider biało-czerwonych. Małysz po pierwszej serii tracił do prowadzącego Roara Ljoekelsoeya 1,9 pkt i aby wygrać reprezentant Polski musiał w finałowej rundzie wylądować co najmniej metr dalej niż Norweg. Zawodnik z Wisły przeskoczył rywala o trzy, jednak podczas lądowania miał problemy, za co sędziowie odjęli mu punkty. - Drugi skok był niezły. Śnieg w miejscu lądowania był miękki. Narta mi odjechała, ale udało mi się nie upaść - relacjonował Małysz, którego na Wielkiej Krokwi - obok tysięcy kibiców - dopingowała żona Iza i córka Karolinka. - Bardzo się cieszę, że są ze mną i razem możemy przeżywać tak wspaniałe chwile. W styczniu Małysz dwukrotnie stawał na najwyższym podium w zawodach PŚ - w Bad Mitterndorf i Zakopanem. - Forma na pewno idzie w górę. Nie jest to jeszcze to o czym marzę, ale krok po kroku eliminuję błędy i skoki są coraz lepsze - wyznał trzykrotny triumfator Pucharu Świata. W konkursie wystartowało siedmiu reprezentantów Polski, ale do serii finałowej awansowali tylko Małysz i Robert Mateja. Najbliżej czołowej "30" był Mateusz Rutkowski (ostatecznie 32.). - Zabrakło mu naprawdę niewiele. Gdyby nie błąd przy lądowaniu, na pewno znalazłby się w finale. Weźmie to pod uwagę w niedzielę i będzie dużo lepiej - stwierdził Małysz. Nasz mistrz obiecuje, że w niedzielę również postara się o zwycięstwo, ale najważniejsze... żeby oddał dwa równe skoki. Robert Kopeć, Andrzej Łukaszewicz - Zakopane <A href="http://sport.interia.pl/gal?galId=4809&tytulGal=Puchar%20Świata%20w%20Zakopanem%202005">Zobacz galerię zdjęć z Zakopanego</a>