W rozmowie z "Życiem Warszawy" zawodnik z Wisły przyznał, że "turniej rządzi się swoimi prawami" - Zazwyczaj wygrywa go ten, kto wcześniej skakał słabiej. Mam nadzieję, że tym razem będę to ja - stwierdził Małysz. Dwukrotny medalista olimpijski z Salt Lake City nie przecenia znaczenia niedzielnego zwycięstwa w konkursie świątecznym w Zakopanem. - To były zawody na wariackich papierach. Jeszcze wczoraj był tu halny, więc zadzwoniłem rano do Łukasza Kruczka (drugi trener kadry - przyp. red. "ŻW") i pytałem, czy mam w ogóle przyjeżdżać - wyjaśnił skoczek. Ustaliliśmy, że nie, bo nie wiadomo było, czy w ogóle konkurs się odbędzie. Później Łukasz przyjechał jednak do mnie i powiedział, że będziemy skakali. Wysiadłem z samochodu, zrobiłem krótką rozgrzewkę i... wyszedłem na Wielką Krokiew. Oceniając swoją obecną dyspozycję, Małysz jest bardzo ostrożny. - Trudno jeszcze mówić o formie, gdyż moje skoki wciąż są nierówne - powiedział. - Mam nadzieję, że równość przyjdzie wtedy, kiedy trzeba, czyli na mistrzostwa świata. Zawodnik z Wisły wytłumaczył także cel swoich ostatnich treningów. - Ostatnio koncentrowałem się nie na odbiciu, ale na utrzymaniu w locie równej pozycji V i lądowaniu - wyjaśnił. - Odbicie też się wyrabiało, bo ze mną jest tak, że najlepiej, jeśli nie koncentruję się na tym, co mam poprawić, tylko na jakiejś błahostce. Małysz ma już dość serii zwycięstw Janne Ahonena. - Wciąż wygrywa, a to się robi nudne - stwierdził. - W czołówce jest już jednak coraz ciaśniej i mam nadzieję, że ktoś go dogoni, a może nawet wyprzedzi.