120 mln funtów na zakup klubu i 166 mln euro na transfery - lato 2003 było w piłce bardzo gorące. Obrzydliwie bogaty rosyjski oligarcha miał zagrozić piłkarskiej normalności. Tymczasem przez sześć lat, choć wpompował w Chelsea fortunę, krzywdy nikomu nie wyrządził. Futbol pozostał taki, jaki był, - jeśli jest gorszy, to raczej nie z winy Rosjanina. Dziś na Romana Abramowicza patrzymy normalnie, niektórzy wręcz przyjaźnie, jak na Syzyfa, któremu zawsze do szczęścia brakuje tak niewiele. Przez te sześć lat z marzącym o triumfie w Champions League Abramowiczem Chelsea zanotowała tylko jedną grubą wpadkę. Jeśli tak można nazwać porażkę w 2006 roku, w 1/8 finału, z późniejszym zdobywcą trofeum - Barceloną. A poza tym jedynym razem, kiedy Ronaldinho poruszał się w innym piłkarskim wymiarze, drużyna Abramowicza była cztery razy w półfinale i raz w finale. 12 miesięcy temu, jak na ironię w Moskwie, Rosjanin przeżył swoją największą traumę. Gdyby niezawodny jak maszyna John Terry nie poślizgnął się przy decydującym karnym? Piłkarze i trenerzy pocieszają się zwykle, że w dłuższym okresie suma boiskowych szczęść i nieszczęść zawsze wynosi zero. Po Chelsea tego nie widać. W 2005 roku londyńczycy przegrała półfinał z Liverpoolem po golu, którego nie było, dwa lata później na tym samym etapie i z tym samym rywalem gorzej strzelali jedenastki. Jeśli dodać do tego tegoroczny półfinał z Barceloną, gdzie gol Iniesty w 89. min przewrócił wszystko do góry nogami, można zaryzykować tezę, że w swojej futbolowej przygodzie Abramowicz nie jest jak dotąd dzieckiem fortuny. A przecież sześć lat temu wszyscy obawialiśmy się, że po prostu wejdzie do sklepu z trofeami i co będzie chciał, to kupi. Paradoksalne jednak właśnie te nieszczęśliwe porażki zjednały Rosjaninowi sporo sympatii. W 2003 roku miał być futbolowym szatanem, dziś jest niemal zwyczajnym właścicielem klubu, który robi wszystko normalnie. Nie zaszkodziły mu nawet rozwody z Ranierim, Mourinho, Grantem i Scolarim. Na pewno nikt z trenerów prowadzących przez ostatnie sześć lat w Chelsea nie został na ulicy bez środków do życia. Na piłkarzy wydawał dużo: Szewczenko (46 mln), Essien (38), Drogba (34), Wright-Phillips (31), Carvalho (29), ale rekordów świata nie śrubował. Nie wszystkie transfery były udane, ale Chelsea pozostała drużyną Terry'ego i Lamparda. Gdyby nie Mourinho i Abramowicz nigdy nie przekonalibyśmy się jak bezcennym graczem w galaktycznym Realu Madryt był Claude Makelele. Rosjanin nie wahał się dać defensywnemu pomocnikowi pensję gwiazdorską. W ogóle trudno powiedzieć, by Chelsea budowała drużynę od Sasa do Lasa, a Abramowicz rządził nią jak szaleniec, choć podobno po remisie z Hull City wsiadł w swój samolot i poleciał do Londynu, by odprawić Scolariego nie informując o tym nawet dyrektora sportowego Petera Kenyona. Coraz rzadziej przypomina się jednak właścicielowi Chelsea jak dzięki znajomości z Borysem Jelcynem kupił warty fortunę Sibneft za grosze (sto milionów dolarów). Przed meczami z Barceloną hiszpańska prasa rozpisywała się o tym, jak po stracie rodziców w wieku czterech lat, wychowywał się na Syberii w biednym żydowskim domu, zmuszony do handlu zabawkami na ulicy (kaczki z plastiku). A potem jak dostał 1000 euro w prezencie ślubnym od ojca swojej pierwszej żony Olgi i całą kwotę genialnie zainwestował, by niedługo zostać właścicielami fabryki lalek. Właściwie wzorcowa, amerykańska kariera od pucybuta do milionera. A gdyby dodać do tego osiem lat pracy na rzecz Czukotki, na której zostawił 2 mld euro własnego majątku, okazałoby się, że człowiek, który miał być rosyjskim kanibalem, okazał się zupełnie cywilizowanym mieszkańcem Londynu. Kryzy sprawił, że Abramowicz opuścił pierwsze miejsce na liście najbogatszych Rosjan. Stracił ze swej fortuny bardzo wiele, w końcówce 2008 roku pożyczał nawet pieniądze od rosyjskiego rządu. W letnim oknie transferowym sprowadził dwóch graczy bez kontraktów, 15 milionów zapłacił tylko CSKA za Żirkowa. Przy szastającym setkami milionów (nie swoich) prezesie Realu Madryt, jest po prostu zrównoważonym właścicielem. Nie znaczy to, że porzucił swoje marzenia. Odrzucił ofertę dla Terrego z Manchesteru City, utrzyma pewnie całą szeroką kadrę i zatrudnił trenera, który wie jak Ligę Mistrzów się wygrywa. Carlo Ancelotti mógł być największą trenerską legendą AC Milan. Zrezygnował z tego, by być kolejnym człowiekiem, który podejmie się trudu spełnienia marzeń Rosjanina. Jeśli w futbolu bilans pecha w końcu się wyczerpuje, to w sezonie 2009-2010 murowanym faworytem Champions League powinna być Chelsea. <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/" target="_blank">PODYSKUTUJ Z AUTOREM TEKSTU NA ŁAMACH JEGO BLOGU!</a>