Przy sobotnim konkursie Pucharu Świata w lotach w czeskim Harrachovie wysiadają nawet najlepsi komedianci. Po skokach 34 zawodników jury pod przewodnictwem Waltera Hofera przerwało zawody i nakazało ponowne ich rozpoczęcie. Wszystko przez złe warunki panujące na skoczni, niebezpieczne dla skoczków i utrudniające (!) przeprowadzenie konkursu. Nawet po przespaniu się z problemem ciężko mi zrozumieć jak u licha pogarszające się warunki pogodowe miałyby w kwadrans z małym okładem ulec diametralnej poprawie, a zamiast 6 śmiałków (i to ze ścisłej światowej czołówki, a więc zaprawionych w skokach w trudnych warunkach) miałoby im stawić czoła prawie pół setki zawodników? Oprócz kłopotów ze zrozumieniem logiki Hofera ciężko mi także wejść w umysły osób ze sztabu szkoleniowego naszej kadry. Na każdym kroku słyszymy, że skoczkowie w słabszej formie nie powinni nawet zbliżać się do mamucich obiektów, bo im większa skocznia, tym bardziej widoczne są błędy popełniane przez zawodników. Nieudany weekend Adama Małysza w Predazzo był sygnałem wyraźnej zniżki formy jednego z najbardziej utytułowanych polskich sportowców ostatnich lat. Z obawy o spadek zainteresowania (w razie słabego startu Adama) konkursami zakopiańskimi pojawiły się głosy, że lepiej będzie jeśli trenerzy odpuszczą "Orłowi z Wisły" wyprawę na czeskiego mamuta i zalecą odpoczynek (najlepiej w rodzinnym domu) przed próbą podbicia Wielkiej Krokwi. Stało się jednak inaczej. Małysz, mimo oczywistego braku formy, został potraktowany jak magnes przyciągający pod skocznie polskich kibiców i razem z resztą naszej ekipy zawitał do Harrachova. Po fatalnych skokach dopiero przed drugim niedzielnym konkursem zdecydowano się wycofać nazwisko Małysza z listy startowej. Smutny to widok, kiedy zamiast pomocy wielkiemu mistrzowi funduje się jedynie upokarzające starty. No ale z czegoś wielka świta wypromowana na jego plecach musi żyć.