Jednak od czempionatu w Niemczech minęły dwa lata, a w tym czasie "biało-czerwoni" nie potwierdzili wysokich aspiracji. Na mistrzostwa Europy mieli "jechać po "złoto", a wyszło tylko siódme miejsce. "Ja wtedy powiedziałem, że jedziemy walczyć o "złoto", a w tekście tego czasownika już zabrakło" - powiedział Marcin Lijewski, cytowany przez "Dziennik". "Nie powiem, że nie jechaliśmy po medal. Bo rok wcześniej zdobyliśmy wicemistrzostwo świata i chcieliśmy iść za ciosem. Nie widziałem w tym nic złego, a wyszło tak, że przez następny rok byłem nagabywany przez dziennikarzy "no bo pan obiecał, no bo pan deklarował, a nie wyszło". Od tamtej pory jak ktoś się mnie zapyta, po co jadę na mistrzostwa, to w życiu nie powiem, że jadę po złoto. Może jestem trochę szalony, ale nie jestem głupi. Dwa razy tego samego błędu nie popełnię" - dodał. Z kolei na igrzyskach Polacy odpadli w ćwierćfinale. Czy ma to związek z presją, jaka pojawiła się na zawodnikach po sukcesie na mistrzostwach świata? "Właśnie nie wiem, nie jestem tego pewny. Pojechaliśmy na MŚ w Niemczech z założeniem zajęcia miejsca, dającego nam prawo gry o igrzyska. Naszym celem nie był medal mistrzostw świata. Dlatego było nam dużo łatwiej. Potem jechaliśmy na ME z zamiarem zdobycia "złota". Wyszło słabo, dla mnie to była totalna klapa. Teraz w rozmowach we własnym gronie nie rozmawiamy o tym, że jedziemy do Chorwacji z jakimś konkretnym celem. Każdy w duchu swoje wie i marzy o medalu. Ale stawka jest strasznie wyrównana" - stwierdził Lijewski. "Na przykład na igrzyskach w ćwierćfinale trafiliśmy na Islandię, bardzo się z tego cieszyliśmy, ich styl gry idealnie nam pasował. I nagle w tym dniu nie działało nic. Ten mecz będzie mi ciążył do końca życia. To rana, która się bardzo trudno goi. Mam nadzieję, że jesteśmy już na tyle dojrzałym zespołem, żeby zmierzyć się z presją. Jednak jak będzie, to się okaże dopiero w trakcie turnieju" - przyznał zawodnik.