Historia Fernando Morientesa rozpoczęła się w niewielkim klubie Albacete Balompie. Trenerzy klubu, w którym "El Moro" zbierał pierwsze szlify szybko zorientowali się, że trafił im się prawdziwy diament. Morientes nie był zawodnikiem, który zachwycał technicznymi fajerwerkami, nie szokował także kontrowersyjnymi wywiadami. Dla niego liczyły się przede wszystkim bramki. Już w debiutanckim sezonie w Albacete strzelił 5 goli i zwrócił na siebie uwagę silnego Realu Zaragoza. Świetnymi występami na La Romareda w ciągu dwóch lat wyrobił sobie opinię jednego z najbardziej utalentowanych hiszpańskich napastników, a jego znakomita forma nie uszła uwadze wielkiego Realu Madryt. W stolicy Kastylii pojawił się w połowie roku 1997, a łowcy talentów stołecznego klubu docenili świetną grę głową 21-letniego wówczas napastnika. Od tamtej pory przez pięć lat Morientes tworzył w ataku z Raulem zabójczy duet, który w krótkim czasie miał na rozkładzie linie obrony najlepszych zespołów w Europie. Bieg na piłkarski Olimp Kariera Morientesa rozwijała się harmonijnie, a prawdziwy moment chwały nadszedł 24 maja 2000 roku. To był finał Ligi Mistrzów, spotkanie Realu z Valencią CF. Na monumentalnym Stade de France w podparyskim Saint-Denis zasiadł komplet widzów i panowała niesamowita wrzawa. Mnóstwo fanów, którzy wprost z Hiszpanii przyjechali dopingować "Królewskich" z Madrytu i "Nietoperze" z Walencji. "El Moro" tamtego wieczoru długo pozostawał niewidoczny, ale w końcówce pierwszej połowy miał swoje pięć minut. A właściwie tylko jedną minutę - 39-tą. Właśnie wtedy wprost na jego głowę dośrodkował Michel Salgado, a Morientes w swoim stylu - bezwzględny niczym kat - wykonał wyrok. Real wyszedł na prowadzenie dosyć niespodziewanie, bo wcześniej groźnie bywało raczej pod bramką Ikera Casillasa. Po trafieniu Morientesa wszystko poszło już jednak gładko - "Królewscy" wygrali ostatecznie mecz 3-0, a "El Moro" był na ustach całej piłkarskiej Europy! Finał Ligi Mistrzów sezonu 1999/2000: Strzelanie bramek nie wystarczy Chociaż Morientes był w Realu Madryt piłkarzem zabójczo skutecznym, to od przybycia do klubu Florentino Pereza stawał się coraz bardziej lekceważony i ostatecznie niechciany. Perez szastał milionami, a głosy kibiców, którzy wybrali go prezesem, zdobył zapowiedziami milionowych transferów największych gwiazd. Eufemizmem byłoby stwierdzenie, że Morientes nie był ulubieńcem szastającego pieniędzmi działacza. - Kiedy mówiono "Real", rzadko kojarzyło się to z piłkarzami takimi, jak Fernando. Kibice w stolicy Hiszpanii łaknęli wielkich nazwisk, kontrowersyjnych gwiazd - pisał w swojej autobiografii "El Macca" kolega Morientesa z Realu, Steve McManaman. - Fernando nie miał osobowości gwiazdora, dla niego bardziej niż techniczne fajerwerki liczyła się skuteczność - opisywał Morientesa Anglik. Dla wielu klubów taki piłkarz byłby skarbem i bezcennym ogniwem składu. Ale nie dla Realu Madryt pod batutą Florentino Pereza. Tutaj na boisku miały prawo występować tylko największe sławy z piłkarskiego gwiazdozbioru. Wyniki się pogarszały, a duch drużyny? Zapomnijcie! To, co jest solą futbolu dla Pereza nie miało wielkiego znaczenia i schodziło na coraz dalszy plan. - Problemem Realu był szalony prezydent, który postanowił zrobić ze wspaniałej drużyny piłkarski Harlem Globetrotters. Gdy byli u nas Luis Figo i Zinedine Zidane, potrafiliśmy jeszcze wygrywać. Ale kiedy pojawili się jeszcze Ronaldo i David Beckham zaczęło się jakieś szaleństwo! Pokazowe mecze w Japonii, czy na Bliskim Wschodzie stały się normą. To nie miało nic wspólnego z profesjonalizmem - pisał w swej biografii o tamtym okresie pomocnik Realu, McManaman. Zemsta w Księstwie Monako Dla Pereza i zawodników tworzących trzon "starej" kadry oczywiste było, że kwestią czasu jest ich odejście. Fernando Hierro, McManaman, czy Ivan Campo wkrótce opuścili Madryt. - Wielkim ciosem było zwłaszcza odejście Hierro. Był kapitanem i przywódcą drużyny - opowiadał w wywiadzie dla "World Soccera" Morientes. -Real zamieniał się powoli w objazdowy cyrk, a ja nie chciałem być w nim kolejną małpą. Zrozumiałem, że dla mnie też nadszedł czas na zmianę otoczenia - mówił z kolei o początku ery Pereza w Madrycie Morientes. Gdy tylko nadarzyła się okazja, Fernando skorzystał zatem z oferty wypożyczenia do AS Monaco. We francuskim klubie tworzył się wówczas mocny zespół, w którym kluczowe role odgrywali Jerome Rothen, Ludovic Giuly, czy Patrice Evra. Morientes doskonale zaadoptował się do drużyny, która w sezonie 2003/4 była rewelacją rozgrywek Ligi Mistrzów, a gdy w ćwierćfinale los skojarzył zespół z Księstwa z Realem Madryt, zrozumiał, że nie mógł dostać lepszej szansy, by pokazać Florentino Perezowi jak wielki błąd popełnił prezes pozbywając się go z Madrytu. "Moro" zdobył gola dla Monaco już w pierwszym spotkaniu. Na Santiago Bernabeu zespół trenera Didiera Deschampsa przegrał jednak 2-4. Po meczu prezydent Ralu był już pewny swego i liczył pieniądze, jakie zarobi na awansie do kolejnej fazy Ligi Mistrzów. Morientes mówił niewiele, za to w rewanżu rewanżu na stadionie Ludwika II zabrał się do pracy. Znowu strzelił dla Monaco bramkę, a Real przegrał 1-3 i odpadł z turnieju! Wściekły prezes "Królewskich" swoją lożę opuścił już na kilka minut przed końcem spotkania, ale zniewagi, jakiej doznał od Morientesa nigdy nie zapomniał. Zobacz, jak "El Moro" załatwił Real w sezonie 2003/4! (Włącz filmik od 5:45): Perez nigdy nie wybacza Morientes poprowadził potem Monaco aż do wielkiego finału, gdzie zespół z Księstwa zatrzymało dopiero FC Porto prowadzone przez Jose Mourinho. Gdy po sezonie Fernando wrócił do Madrytu i wydawało się, że z koroną króla strzelców Ligi Mistrzów w kieszeni będzie pewniakiem do gry w podstawowej jedenastce... Perez kupił z Liverpoolu Michaela Owena! Szef "Królewskich" nie po raz pierwszy dał zatem Morientesowi prztyczka w nos. "Moro" sądząc, że nie jest na straconej pozycji, nie zdecydował się odejść z klubu. Czas pokazał, że okazało się to ogromnym błędem. Perez zadbał bowiem o to, by trenerzy nie dawali mu zbyt wielu szans i w sezonie 2004/5 zagrał w ledwie 13 meczach, ani razu nie wychodząc w pierwszym składzie. Tego brutalnego zderzenia z wszechmocnym prezesem Morientes już nie wytrzymał. Po fatalnym dla siebie sezonie Fernando nie miał już żadnych wątpliwości, co do tego, że nadszedł czas, by ostatecznie pożegnać się z Madrytem. - To była dla mnie trudna decyzja, bo przeżyłem tu wiele wspaniałych chwil - opowiadał na pożegnalnej konferencji prasowej. - Przez ostatnie lata nie czułem jednak, że ta drużyna mnie potrzebuje. Wszystko to jest dla mnie smutne, bo nie byłem gorszym piłkarzem od tych, którzy zabrali mi miejsce w składzie. Po prostu nigdy nie chciałem być gwiazdą... - zakończył mając w oczach łzy. Kilka dni później podpisał kontrakt z Liverpoolem. Zmierzch legendy Ani na Anfield Road, ani w kolejnych klubach Morientes nie potrafił już jednak odnaleźć dawnej formy. Zaliczył epizody w Valencii CF i Olympique Marsylia, gdzie ściągnął go dawny szkoleniowiec z Monaco, Deschamps ale w obu tych zespołach nie spełnił oczekiwań. Przegrana wojna z Perezem pozostawiła w głowie znakomitego napastnika trwały ślad i po ciosach, jakie musiał przyjąć od "galaktycznego działacza", a na które właściwie nie miał szansy odpowiedzieć nie zdołał się już podnieść. W czerwcu 2010 roku Fernando za porozumieniem stron rozwiązał kontrakt w Marsylii, gdzie w 12 meczach zdobył zaledwie jedną bramkę i zaczął szukać sobie nowego klubu. Zainteresowanie napastnikiem wyraziła m.in. Legia Warszawa, ale Morientes nie chciał przeprowadzać się do Ekstraklasy i w sierpniu podjął decyzję o zakończeniu kariery. - Po 17 latach piłki nożnej na najwyższym poziomie chcę spędzić więcej czasu z rodziną - powiedział w radiu Cope. A przecież do dziś mógłby strzelać gole dla Realu... Gdyby nie Florentino Perez! <a href="http://bartekbarnas.blog.interia.pl/">Czytaj inne teksty Bartka i dyskutuj z nim na blogu "A po meczu..." - Kliknij!</a>