Gregor Schlierenzauer miał cztery lata, Thomas Morgenstern osiem, a Simon Ammann 13, kiedy Adam Małysz zadebiutował w Pucharze Świata. Dziś czterokrotny mistrz igrzysk ze Szwajcarii zastanawia się, czy nie kończyć kariery, a Polak wciąż skacze. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, w rywalizacji przetrwał nawet Noriaki Kasai, który debiutował w PŚ przed narodzinami Schlierenzauera, tyle że 39-letni Japończyk nie zdobył nic istotnego od ośmiu lat. Z Małyszem wszystko jest inaczej. W konkursach indywidualnych, jako jedyny wywalczył medale w dwóch najważniejszych imprezach ostatnio rozgrywanych. Podczas igrzysk w Vancouver bezkonkurencyjny okazał się Ammann, Polak był więc dwa razy drugi. Na mistrzostwach świata w Oslo dominatorem jest Morgenstern, ale i tym razem młodzież nie znalazła metody, by pozbyć się z podium starego mistrza. Jest dość powodów, by Polak jeszcze raz wstrzymał się z zakończeniem kariery, co sugerowaliśmy mu już tak wiele razy. Po Vancouver nie rzucił skoków i w Oslo przekonał się, że warto było. W naturalny sposób Małysz porównywany jest do Jensa Weissfloga. Sam wybrał Niemca na swojego idola, a potem krok po roku mu dorównywał. Ostatni medal na mistrzostwach świata Weissflog zdobył w wieku 31 lat, niedługo po tym porzucił skoki. Przed igrzyskami w Vancouver podpowiadał Polakowi, by zrobił to samo, że jest już za późno, by odeprzeć bezpardonowy atak młodych. Małysz się uparł i miał rację, po przekroczeniu 33. roku życia wciąż utrzymuje się na topie. Nie ma w sporcie dwóch przypadków identycznych. Weissflog był fenomenem, Małysz jest fenomenem, ale każde porównanie ich będzie w jakimś stopniu uproszczeniem. To, że Niemiec zerwał ze sportem tuż po trzydziestce, nie zobowiązuje do tego Polaka. Małysz sam mówi, że nie chciałby przegapić momentu, by odejść w chwale, ale może po prostu dla niego ten moment jeszcze nie nastał. Zaczął wygrywać później niż inni, dlaczego nie później niż wszyscy miałby przestać? Kiedy spojrzy się wstecz na karierę skoczka z Wisły było w niej tyle wzlotów i tyle zakrętów, że starczyłoby na dwa, lub nawet trzy sportowe życia. Zdobywał szczyt, spadał, potem znów wzlatywał zwykle w chwili, gdy zaczynało się wydawać, że nadzieja wygasa. Trudno sobie nawet wyobrazić ile potrzeba było siły i hartu ducha, żeby przetrwać małyszomanię ze wszystkimi zachwytami, zawiścią i zamętem, jakie ze sobą niosła. Wśród tego wielkiego zgiełku, blasku sławy, przetrwał ten sam człowiek, który nigdy się nie poddał. To czyni Małysza nie tylko zjawiskiem w polskim sporcie, ale wręcz zjawiskiem w Polsce. Ilu mieliśmy ludzi sukcesu, tak twardych i impregnowanych na poklask? Małysz nigdy nie wierzył pochlebcom, nie było zwycięstwa, które stępiłoby jego czujność i zaspokoiło apetyt. Może właśnie na tym ten fenomen polega? <a href="http://dariuszwolowski.blog.interia.pl/?id=2041407">Dyskutuj na blogu Darka Wołowskiego</a>