Ewelina Staszulonek: Zrezygnowałam z saneczkarstwa i mojego "ferrari", ponieważ nie było dla mnie trenera. Parę miesięcy prosiłam Polski Związek Sportów Saneczkowych o szkoleniowca dla mnie. Moja prośba nie została poważnie potraktowana. Prosiłam tylko o trenera, który pozwoli mi się rozwijać. Nie chce pani współpracować z dotychczasowym, Markiem Skowrońskim? Ewelina Staszuolnek: Pracowaliśmy dziesięć lat. Już nie ufam panu Skowrońskiemu, zawiódł mnie kilka razy. Zaufanie we współpracy jest bardzo ważne. Kadra liczy raptem cztery osoby. Sądzi pani, że Marek Skowroński nie znajdzie dla pani odpowiednio dużo czasu? Nawet przy tak małej grupie osób pan Skowroński miał zawsze sto innych spraw na głowie. Kto miałby zostać pani indywidualnym trenerem? Jakie nazwisko zaproponowała pani władzom związku? Nie podano mi żadnych nazwisk kandydatów. Usłyszałam tylko, że w Polsce nie ma takich trenerów. Związek zaakceptował pani decyzję o zakończeniu kariery? Tak. Chyba nikt ze związku i trener Skowroński nie wierzyli w moje odejście z saneczkarstwa. Dziwię się tylko, że tak łatwo ze mnie zrezygnowali, po dziesięciu latach mojej ciężkiej pracy. Wysiadła pani ze swojego saneczkowego ferrari, a wydawało się, że ten sezon nie będzie stracony. We wrześniu była pani na wieży startowej w Oberhofie. Wtedy jeszcze czekałam i łudziłam się, że coś się zmieni. W przeszłości miałam także przerwę w treningach, po poważnym wypadku w Cesanie. Wówczas nie miała negatywnego wpływu na moje wyniki, a wręcz przeciwnie. Miała pani zostać Justyną Kowalczyk polskiego saneczkarstwa... Chciałam być, lecz związek nie dał mi na to szansy. Ósme miejsce w igrzyskach Vancouver 2010. Oczekiwania wobec pani były takie, że w Soczi uplasuje się jeszcze wyżej. Również miałam też taką nadzieję.