Podczas sezonu wiele osób zwątpiło w to, że Boston jest w stanie coś ugrać. Przyznaję szczerze, ja również byłem wśród tych osób. Celtics po prostu zawodzili w sezonie regularnym. Można było odnieść wrażenie, że ta drużyna już się wypaliła, będzie tylko dołować i przez to potrzebuje zmian. Podopieczni Doca Riversa osiągnęli w lidze bilans 50-32. To najsłabsze osiągnięcie od sezonu 2006/2007 (wtedy było 24-58), czyli od czasów wielkich transferów. W obecnych rozgrywkach Boston przegrywał mecze, których przegrać nie powinien. Musieli nawet uznać wyższość najsłabszej drużyny NBA, czyli New Jersey Nets. Koncertowo spaprali samą końcówkę sezonu. Z dziesięciu ostatnich spotkań wygrali zaledwie trzy. Przegrywali z o wiele niżej rozstawionymi rywalami (a potrafili w tym czasie pokonać faworyzowane Cleveland...). Oddali przez to, niemal za darmo, trzecią lokatę w Konferencji Wschodniej na rzecz Atlanty Hawks. Boston był stary, zmęczony, wypalony. Boston spał... Nadszedł jednak czas play-offs. Raczej nikt nie wierzył w sukces Celtics. Niektórzy wróżyli im już porażkę w pierwszej rundzie z Miami Heat. Rozprawili się jednak z rywalami raczej gładko, ale w sezonie zasadniczym też bardzo dobrze sobie radzili z tą ekipą, więc to można było zrozumieć. Druga runda miała być już stuprocentowym zakończeniem sezonu dla Bostonu, bo tam czekał główny faworyt do końcowego triumfu w lidze - Cleveland Cavaliers. Zaczęło się według planu, od zwycięstwa Cavs. W kolejnym meczu Celtics zdołali jednak wyrwać zwycięstwo w Quicken Loans Arena. Pierwszy mecz w Bostonie wygrało Cleveland, ale następie trzy zwycięstwa z rzędu zgarnęła "Zielona Siła". Stało się coś niemożliwego. Główny faworyt zakończył przedwcześnie sezon, a dalej w grze pozostawał ten stary Boston. Wtedy zrodziło się pytanie - czy Celtowie są jednak mocni czy może po prostu udało im się z Cavs? Odpowiedź mieliśmy poznać po finale konferencji. Tutaj rywalem Celtics byli Orlando Magic. Faworyt znowu był raczej jasny do określenia i nie była to ekipa z Massachusetts, ale ubiegłoroczny finalista. Po pierwszych trzech meczach większość kibiców koszykówki na całym świecie musiało przecierać oczy ze zdumienia. Boston wręcz zdemolował przeciwnika i prowadził 3-0. Wtedy większość zrozumiała o co chodzi. Boston wcale nie był stary i wypalony. On po prostu mocno spał, ale w decydującej fazie wybudził się z letargu i znowu zaczął siać grozę w szeregach rywali. Konfrontacja z Orlando ostatecznie zakończyła się na 4-2. Przedstawiciele Florydy uniknęli "sweepa" i tym samym zachowali honor, ale nie zmieniało to faktu, że to Boston jest na fali, zdobył mistrzostwo Wschodu i zagra w finale NBA. Przeciwnikiem Celtics w finale będą ich odwieczni rywale, Los Angeles Lakers. Boston na pewno nie stoi na przegranej pozycji. Nie po tym co pokazał w poprzednich rundach. Teraz już każdy wie, że Celtics są mocni i nie wolno ich lekceważyć. Mają w swoich szeregach prawdziwy motor napędowy jakim jest Rajon Rondon. Nie mogli sobie z nim poradzić obrońcy Cavaliers czy Magic, więc Lakers zapewne też będą mieli problemy. Paul Pierce i Ray Allen to cały czas żądła, które potrafią bardzo boleśnie ukuć. Pod koszem prawdziwy mur nie do przebicia tworzą Kendrick Perkins czy Glen Davis. Jest jeszcze oczywiście Kevin Garnett, który potrafi tchnąć w zespól mnóstwo pozytywnej energii. Jeśli otrzyma szanse, z ławki może wejść Nate Robinson, który swoją szaloną koszykówką bardzo pomoże drużynie, tak jak to zrobił w konfrontacji z Orlando. Dodatkowo, jak podkreśla trener Rivers, Boston gra piątką, która jeszcze nigdy nie przegrała serii w Playoffs. Celtics na pewno są w stanie sięgnąć po 18 mistrzostwo w historii zespołu. LA Lakers będzie jednak bardzo wymagającym rywalem. Zapowiada się pasjonujący finał! Dyskutuj z autorem na jego blogu