Ognista tyrada Leo Beenhakkera w Kapsztadzie, w której opowiada o tym, że system szkolenia piłkarzy w Polsce nie zmienił się od trzech lat (TU ZNAJDZIESZ TEN WYWIAD!), świadczy o jednym - holenderski selekcjoner do dziś nie rozumie, po co go tu zatrudniono. Myślał, że będzie u nas Guusem Hiddinkiem, który zmienił od podstaw zapyziały rosyjski futbol, a jest tylko tarczą ochronną dla działaczy PZPN, gdy coś jest nie tak z reprezentacją. Przyznam szczerze, że do pewnego momentu sam podzielałem naiwność Holendra. Trener, który wiele lat pracował w Ajaksie, czy Realu Madryt wydaje się mieć dość wiedzy, by poradzić sobie w Polsce. Można było mieć nadzieję, że zatrudniając go tkwiący w futbolowym trzecim świecie, Związek uczciwie chce czerpać z tego doświadczenia. Liczyłem, że wokół Leo zgromadzą się przynajmniej ci, którzy mają dość futbolowej szarzyzny, którzy chcą zmian w zapyziałym futbolu znad Wisły. Jest ich przecież cała masa. Ale PZPN-nowska machina: stetryczała, skorumpowana i głupia, jeszcze raz okazała się jednak najsilniejsza. Wierzyłem w impuls związany z Beenhakkerem bardziej niż w każdy inny jego sukces. Wygrane drużyny narodowej są ważne, ale dobry system pozwalający szkolić i rozwijać piłkarskie talenty bez porównania ważniejszy. Przez ostatnie lata kadra bywała na mundialach, rok temu zadebiutowała nawet na Euro - wszystko to sukcesy na krótka metę, z których niewiele wynika. W turniejach finałowych przekonujemy się jak pokraczny musi być system, który kształtował naszych piłkarzy. Nawet tych najlepszych. Gdyby wyniki drużyny narodowej nas zadowalały, musimy mieć świadomość, że to nie kilka meczów w reprezentacji jest miernikiem klasy gracza, ale jego kariera klubowa. Tymczasem wielkie kluby są dla piłkarzy "made in Poland" zamknięte na cztery spusty (mamy w nich wyłącznie bramkarzy na ławkach rezerwowych). Beenhakker mógł być iskrą zapalającą płomień. Tymczasem zatrudnienie go było zagraniem propagandowym. Po mundialu w Niemczech prezes Listkiewicz potrzebował tarczy ochronnej. Atmosfera była gęsta, a Paweł Janas - sprawiedliwie lub nie - stał się symbolem nieudacznictwa rodzimych trenerów. Trzeba było kogoś z zewnątrz, ze znaną twarzą, którą mógłby w razie potrzeby nadstawiać za Związek. Postawienie na Holendra to nie był więc ze strony PZPN akt skruchy, czy samokrytyki, ale sprytne zagranie pozwalające odwrócić uwagę od spraw podstawowych. Polski Związek Piłki Nożnej zrobił sobie z Beenhakkera piorunochron, po którym ma spływać frustracja kibiców w razie niepowodzeń jego drużyny. Holender się dziwi, że wydział szkolenia PZPN wyznacza konferencje trenerów, kiedy on zajęty jest na zgrupowaniach reprezentacji Polski. To oczywiste: ten Wydział nie chce mieć z nim po prostu do czynienia. Dla nich Beenhakker to w PZPN obce ciało. Był potrzebny Listkiewiczowi, Lato nie ma odwagi go zwolnić, ale dla Wydziału Szkolenia obcokrajowiec nigdy nie będzie sojusznikiem. A kiedy opowiada kibicom, że w fundamentach polskiej piłki wciąż dominuje zgnilizna, jest już tylko i wyłącznie wrogiem. Największym utrapieniem Jerzego Engela, bo dowodzi niekompetencji i lenistwa związkowych trenerów. Jak to się wszystko skończy? Beenhakker odejdzie, działacze PZPN wytłumaczą nam, że stracił zapał, wypalił się, wybrał Feyenoord, bo to był tylko pracownik najemny, który naszej piłki nigdy nie kochał. Oni za to kochają ją tak bardzo, że zabiorą ze sobą do grobu. ZOBACZ TEKS NA BLOGU I DYSTKUTUJ Z DARKIEM WOŁOWSKIM!