PAP: Rafał Jackiewicz mistrzem świata IBF wagi półśredniej. To brzmi wręcz nieprawdopodobnie. R.J.: Brzmi bardzo nieprawdopodobnie, tym bardziej, że ta kategoria wagowa jest świetnie obstawiona. Dostanie się do pojedynku eliminacyjnego to już kosmiczna sprawa, a co dopiero konfrontacja o właściwy tytuł. W ostatnim czasie odwaliłem kawał dobrej roboty, ale to co zrobili moi trenerzy - Fiodor Łapin i Paweł Skrzecz, i promotorzy - Andrzej Wasilewski i Piotr Werner, doprowadzając do tej walki, to jest mistrzostwo świata. PAP: Jak zareagował Pan na informację o walce z Hlatshwayo? R.J.: Z wrażenia wyrzuciłem batonika z ręki. Nie, żartuję. Akurat spacerowałem z córką Mają, gdy zadzwonił Łapin. Pierwsze wrażenie? Niedowierzanie, wielka radość, ale i satysfakcja, że opłaciło się ciężko pracować i rezygnować z pewnych przyjemności. PAP: Za chwilę Pana nazwisko może znaleźć się obok największych sław pięściarstwa. R.J.: Wiem, że Hlatshwayo to kozak z górnej półki, ale wierzę, że mogę wygrać. To nie tak, że pojadę, wyjdę do ringu i będę boksował. Nie, ja wypluję flaki z siebie i dam więcej niż mogę. Będę napier... dopóki nie spuchnę, ale jeśli zabraknie sił, to dalej będę bił ile wlezie. PAP: Mosley, Cotto, Margarito czy Betto wiedzą kim jest pretendent z Polski? R.J.: Na pewno nie wiedzą, bo co ich obchodzi prosty chłopak z Mińska Mazowieckiego? Ale niedługo mogą się dowiedzieć, bo przy moim poświęceniu, podejściu do treningów i kariery jestem w stanie zwyciężyć. Najważniejsze, że daję sobie radę z utrzymaniem wagi. PAP: Pas IBF to poważne wyzwanie, ale i poważne pieniądze do zgarnięcia? R.J.: Szczerze, to nawet nie wiem, ile mogę zarobić. Z pewnością nie będzie to bardzo duża suma. Za wcześnie jeszcze na super gażę. PAP: Ma Pan pomysł jak zainwestować wypłatę? R.J.: Nie myślę o tym, koncentruję się tylko na walce. Nic nie jest w stanie powstrzymać mnie przed wygraną. Chociaż o jednym zapomniałem, chcę sprawić sobie kilkuletni samochód bmw "siódemkę". PAP: Niespodziewany pojedynek z Hlatshwayo sprawił, że musi odwołać Pan zaplanowany na 4 lipca ślub z narzeczoną Martą Mrówką. R.J.: Marta rozumie, że to moja życiowa szansa, więc nie jesteśmy rozczarowani. Każdy, kto mnie zna, wie, że czy zostanę mistrzem świata, Polski czy tylko podwórka, to i tak będę tylko z Mrówką. Ślub odbędzie się za rok. PAP: Dlaczego do przyszłej żony zwraca się Pan po nazwisku? R.J.: Bo ma fajne nazwisko. Rzadko mówię Marta. Wspólnie z przyszłą małżonką prowadzimy w Mińsku Mazowieckim dziecięcy klub rozrywki z grupą przedszkolną o nazwie "Mrówkolandia". Niestety, biznes nie przynosi dochodów. PAP: Żałuje Pan grzechów młodości? R.J.: Nie żałuję niczego, co zrobiłem złego w życiu. Burzliwa młodość, bez ojca, później także bez mamy, która wcześnie zmarła, sprawiła, że wyrobiłem w sobie charakter do ciągłej, twardej walki. Być może gdyby nie to wszystko, nie byłbym taki odporny na wszelkie życiowe niespodzianki i stresy. PAP: Dziwne, że człowiek z taką przeszłością jak Pan nigdy nie odwiedził żadnego zakładu karnego. R.J.: Ciężko zliczyć, ile razy zatrzymywany byłem na 48 godzin. Mińsk Mazowiecki, Garwolin, Kołbiel, Otwock... Gdzie ja nie byłem na "dołku"? Ale na szczęście więzienia uniknąłem. PAP: Pobicia to najpoważniejsze sprawy z Pana przeszłości? R.J.: Było kilka takich wydarzeń. Niektóre kończyły się nie tylko na pobiciach, ale nie rozwijamy tego tematu. PAP: Podobno była sytuacja, w której Pan był poszkodowanym? R.J.: Około dziesięciu lat temu zdarzyło się, że zostałem uprowadzony. Nikogo jednak nie "sprzedałem" i wszystko dobrze się skończyło. PAP: O wiele gorzej mogło zakończyć się przystawienie pistoletu do głowy na jednej z dyskotek. R.J.: Wstawiłem się za kolegą, którego biło czterech typków. Jeden z nich przystawił mi broń do głowy, a później do kolana. Miałem sporo szczęścia, że wyszedłem z tego bez szwanku. Jak zwykle w życiu spadłem niczym kot na cztery łapy. PAP: W 2002 roku był Pan znów bliski śmierci. R.J.: To była najtragiczniejsza sytuacja z moim udziałem, a doszło do niej podczas świętowania pierwszych urodzin synka Jacka. Dostałem nożem w serce i niewiele zabrakło do śmierci. I znów powtórzę, że te wszystkie przeżycia, sytuacje, gdy przyjeżdżano, straszono mnie, tylko umocniły moją pozycję. Każdy chciał się sprawdzić z Rafałem Jackiewiczem, bo miałem w okolicy opinię dobrego zawodnika. PAP: Wie Pan kto próbował Pana zabić? R.J.: Nie chcę o tym rozmawiać. PAP: Jak świętował Pan zdobycie mistrzostwa Europy i późniejsze obrony tytułu? R.J.: Objadałem się cukierkami, ciastkami, batonikami. Po prostu masakra. Ale w ogóle nie piłem. Kiedyś był od razu alkohol i zabawa do rana. To już przeszłość. PAP: A jak walka z Hlatshwayo zmieniła Pana przyszłość? R.J.: Bardzo zmieniła najbliższą przyszłość, bowiem w sobotę miałem stanąć na bramce w dyskotece, a w niedzielę zagrać w meczu piłkarskim. Sytuacja finansowa sprawiła, że do głowy zaczęły przychodzić szalone pomysły.