Jeszcze pół roku temu nie było wiadomo, kiedy pani wróci na kort po przykrej kontuzji palca. Operacja, później intensywna rehabilitacja, ale szybko udało się wrócić do wysokiej formy... Agnieszka Radwańska: Właściwie trudno powiedzieć, co mi dało taką siłę, bo przecież moje przygotowania do sezonu były bardzo krótkie przez operację stopy. Długo nie mogłam grać, właściwie przez dwa miesiące nie miałam w ręku rakiety. Później, kiedy już noga się goiła, trochę na wariata trenowaliśmy z tatą na korcie, nawet na siedząco, żeby tylko utrwalić ruchy, gdy nie mogłam jeszcze biegać. Kondycję wzmocniła pewnie rehabilitacja po operacji, czyli wielogodzinne ćwiczenia ciała, gdy nie mogłam trenować na korcie. Czułam wtedy niemoc i żal, szczególnie, gdy lekarze twierdzili, że nie zagram przez pół roku. Jednak cały sztab ludzi pracował, bym szybciej wróciła, choć to było trochę frustrujące, bo efekty przychodziły wolno. Ale nie mogę narzekać, bo udało się, choć jeszcze w grudniu poruszałam się o kulach. Jak je odstawiłam, to chodziłam długo małymi kroczkami, powoli, a ludzie się na mnie dziwnie patrzyli i pewnie sobie myśleli w duchu: proszę, do czego ten sport prowadzi... W Paryżu mogło być jeszcze lepiej. Niewiele zabrakło do ćwierćfinału... - Żal trochę przegranego meczu - 6:7 (4-6), 5:7 - tym bardziej, że w obu setach prowadziłam, ale nie udało mi się wykorzystać kilku szans. Na pewno mogłam przegrać też 1:6, 0:6 i wtedy łatwiej byłoby się z tym pogodzić. To był równy mecz z rywalką z najwyższej półki, która - choć grała bardzo dobrze - to jednak była w moim zasięgu. Nie mogę sobie nic zarzucić, jeśli chodzi o grę, no z wynikiem to faktycznie powinno być inaczej. Cóż, to trochę boli, ale szybko przejdzie, bo przecież porażki są częścią sportu. Po raz pierwszy od 1968 roku w ćwierćfinałach Roland Garros nie ma ani jednej z trzech najwyżej rozstawionych tenisistek. To niespodzianka? - Nie doszukiwałabym się żadnej sensacji, nawet jeżeli jakaś wysoko rozstawiona zawodniczka przegrywa mecz w drugiej czy trzeciej rundzie. W Wielkim Szlemie rywalizacja jest zawsze bardzo zacięta, a wszystkie dziewczyny chcą wygrać i walczą o każdą piłkę. Jak się spojrzy na ranking, to czołowa "15" jest bardzo wyrównana i tu może się wszystko zdarzyć. Turniej mężczyzn jest bardziej przewidywalny. - U tenisistów jest trójka czy czwórka najlepszych, a reszta stanowi dla nich tło. U nas jest co najmniej 15 zawodniczek, które mają realne szanse na zwycięstwo w Paryżu, bo reprezentują taki sam poziom gry. Gdybym wykorzystała swoje szanse przeciwko Szarapowej, to być może bym ją ograła w dwóch szybkich setach i byłabym w ćwierćfinale. Równie dobrze mogłabym w nim przegrać z Andreą Petkovic, choć jest niżej ode mnie w rankingu. Tenis kobiecy jest w tej chwili całkowicie nieprzewidywalny, trochę przez nieobecność sióstr Williams, ale też dlatego, że do głosu doszło młode pokolenie, do którego i ja się jeszcze zaliczam. Jakie są pani najbliższe plany? - Już we wtorek wracam do Krakowa. Po kilku dniach treningów w domu zagram w imprezie WTA w Eastbourne, a później wystartuję w kolejnym wielkoszlemowym turnieju w Wimbledonie, zamykającym okres gry na kortach trawiastych. Czy tam też będzie pani towarzyszył ojciec, który dosyć emocjonalnie zareagował na porażkę z Szarapową? - Do Eastbourne pojadę z kapitanem drużyny Fed Cup Tomaszem Wiktorowskim, a ojciec dojedzie na Wimbledon. Rozmawiał w Paryżu: Tomasz Dobiecki